Chciałam już pisać relację z Islandii, zaczęłam (ale nigdy nie dokończyłam) Czarnogórę, a więc do 3 razy sztuka - z USA relacja już być musi.
Fantastycznych relacji z tamtych okolic mamy już na forum mnóstwo i poprzeczka, aby jeszcze kogoś zaciekawić czymś nowym, podniesiona jest niesamowicie wysoko. Ja postaram się moje wspomnienia z Kalifornii opisać w trochę inny sposób: nie dzień po dniu, a w formie ciekawostek, spostrzeżeń i własnych opinii.
Będzie między innymi trochę o tym, co warto zwiedzić, ale też o Amerykanach samych w sobie, o milionach kalorii, o szale zakupowym i o mandatach niestety również.
W ramach wstępu kilka suchych faktów:
Lecieliśmy korzystając z promocji BA: http://www.fly4free.pl/tanie-loty-do-ka ... -1241-pln/ (Dzięki fly4free!) Dokładna trasa: Gdańsk - Goteborg - San Francisco, a powrót Ontario, CA - Dallas - Londyn - Kopenhaga - Berlin
Do Goteborga dolecieliśmy oczywiście Wizzairem, z Kopenhagi planowaliśmy wrócić SASem do Berlina. Planowaliśmy, ponieważ rzeczywistość pokrzyżowała plany. Lot Dallas - Londyn opóźnił się na tyle, że już podchodząc do lądowania wiedzieliśmy, że Londyn - Kopenhaga poleci bez nas. I wszystko byłoby OK gdyby nie fakt, że nasza podróż oficjalnie kończyła się w Kopenhadze, a lot CPH-TXL wykupiony mieliśmy na osobnym bilecie.
I tu wielki ukłon w stronę British Airways. Chociaż z automatu przenieśli nas na kolejny lot do Kopenhagi, kiedy dowiedzieli się, że przez to spóźnimy się na kolejny segment (nasz nowy LHR-CPH miał przylecieć o 14:15, a CPH-TXL wylecieć o 15:00, a nas dodatkowo musiałby czekać odbiór ton bagażu z amerykańskimi suwenirami), bez najmniejszego problemu przebookowali nas na lot LHR-WAW, dzięki któremu znaleźliśmy się w domu o dobrych 5h wcześniej, niż planowaliśmy (a po ponad 30h w podróży sami doskonale wiecie, że 5 godzin robi kolosalną różnicę!)
Będąc w USA przez równe 2 tygodnie zwiedziliśmy: San Francisco, Yosemite, liznęliśmy Parku Narodowego Sekwoi, zobaczyliśmy Dolinę Śmierci, Dolinę Ognia, Vegas, Big Sur i Los Angeles. Przejechaliśmy ok. 4000 km.
Zaliczyliśmy noclegi na kempingach, w motelach i hotelach kategorii od 2* do 5*. Przytyliśmy, wymieniliśmy garderobę na wiosnę, napstrykaliśmy 3.000 zdjęć. Każdy dzień był na tyle wyjątkowy i działo się w nim tyle nowych, ciekawych rzeczy, że nie jesteśmy w stanie określić, który wspominamy najmilej.
Wróciliśmy jeszcze bardziej zafascynowani Stanami, niż byliśmy wyjeżdżając tam (dla mnie była to druga wizyta w US, dla mojego Towarzysza Doli i Niedoli, w skrócie w relacji zwanego dalej TDIN, trzecia)
Jeśli planujecie podobną trasę w przyszłości i macie jakieś pytania, chętnie odpowiem, szczególnie teraz, kiedy wszystkie wspomnienia są jeszcze jak żywe.
A tymczasem powolutku zabieram się za pisanie, relacja właściwa nastąpi już wkrótce.
Zapraszam serdecznie!
A.A jak Annual Pass
America The Beautiful Annual Pass to nic innego jak karta, która pozwana na roczny, nielimitowany wstęp do wszystkich parków narodowych Stanów Zjednoczonych. Nie obowiązuje w parkach stanowych. Karta może mieć właściciela głównego i dodatkowego. Wystarczy, że jedna z osób wjeżdżających na teren parku jest właścicielem karty, aby móc wjechać bez dodatkowych opłat (oczywiście tylko autami osobowymi, małymi busami itp., 40osobowa wycieczka autokarowa na jednej karcie raczej nie wjedzie…). W przypadku parków, w których cena biletu zależy od ilości wstępujących osób, karta zezwala właścicielowi do zabrania na wycieczkę do 4 współtowarzyszy (wliczając właściciela). Dzieciaki <16 mają wjazd za darmo.
Zakładam, że większość z nasz korzystać będzie z tej karty w małych grupach, dlatego dobrze jest złożyć tylko jeden podpis, a miejsce na drugi zostawić innej osobie, która w trakcie jej ważności też zamierza podziwiać piękno amerykańskich parków (ważna jest to ostatniego dnia miesiąca, zaznaczonego u góry karty). A jeśli nie znamy nikogo, kto w najbliższym czasie chciałby jej użyć? Forum fly4free służy pomocą! W wątku annual-pass-parki-narodowe-usa,17,67784 znajdziemy listę osób, które są zainteresowane kupnem, sami możemy też poinformować, że kartę mamy dostępną.
Nas świeżutkim Annual Passem, z miejscem na aż 2 podpisy poratował @luke_ro (dzięki raz jeszcze!). Zakładając, że karta odsprzedawana jest za połowę jej wartości (40$), tylko 40 dolców kosztuje nas nasze zwiedzanie. Czy ten koszt się zwraca? Nawet nie macie pojęcia jak szybko. My wykorzystaliśmy ją w Yosemite (standardowa cena 25$ od listopada do marca, w pozostałych m-cach 30$), Parku Narodowym Sekwoi (30$) i Dolinie Śmierci (20$). Nie trzeba być więc geniuszem matematycznym, żeby widzieć, że już się opłaca. Karta z jednym wolnym miejscem wróciła cała i zdrowa, czeka teraz na swoje dalsze przygody, które będą ją czekać z @Nvjc w czerwcu.
W dowolnym punkcie informacji turystycznej możemy też dostać zawieszkę do karty, która w wygodny sposób pozwala zawiesić ją pod lusterkiem, co ułatwia sprawę strażnikom, kiedy chcą sprawdzić, czy przypadkiem nie wtargnęliśmy do parku bez wniesienia opłaty. Przydaje się to szczególnie, gdy na terenie parku zostajemy na noc. Wjeżdżając na ich teren w późnych godzinach popołudniowych lub w nocy, w budce wjazdowej raczej nie uświadczymy już żadnego pracownika, który będzie w stanie wydać nam naklejkę na szybę potwierdzającą wniesienie opłaty, dobrze więc zawiesić chociaż kartę, bo strażnicy tam rzeczywiście są i rzeczywiście sprawdzają. Zdarzyło nam się raz nocować na kempingu i zapomnieć zawiesić karty, rano za wycieraczką czekało już na nas upomnienie z prośbą o stawienie się w recepcji kempingu/informacji turystycznej na dywanik i dokonanie opłaty. Oczywiście po pokazaniu karty na miejscu puszczają nas wolno, nie wiąże się to z żadną karą, ani mandatem.
B jak bezpieczeństwo
Podczas całego pobytu przez ani sekundę nie czułam zagrożenia (no może poza zagrożeniem siłami ponadnaturalnymi, ale o tym będzie w punkcie S). To już bardziej TDIN dopatrywał się gangusów tam, gdzie ich nie ma i setki razy sprawdzał wskaźnik przestępczości w danej dzielnicy, zanim zarezerwowaliśmy hotel.
Jeśli ja miałabym zwrócić na coś uwagę, to bardziej byłaby to ilość bezdomnych, którzy w danej dzielnicy mogą zamieszkiwać. W centrum San Francisco było ich sporawo, w Downtown w Los Angeles już powiedziałabym, że mnóstwo. W okolicach Main Street i 3. Ulicy jest ulokowany tzw. Skid Row, czyli największe skupisko bezdomnych w USA (ich ilość szacuje się na ok. 8000 osób). Ci napotkani przez nas, a mieliśmy ich w okolicy hoteli niestety sporo, byli zdecydowanie niegroźni. Nie zaczepiali, nie byli agresywni, co najwyżej rozkładali się na ¾ chodnika ze swoim dobytkiem, lub tabliczkami proszącymi o kilka dolców. Aromat niemytego człowieka ciągnął się jednak metrami od danego osobnika, co nieco obniżało komfort spaceru. Jeśli podróżujecie z dzieciakami zakładam, że widok człowieka z kończynami zaatakowanymi gangreną też nie jest w czołówce rzeczy, które chcielibyście im pokazać, w takim więc przypadku sugerowałabym wybór noclegu niekoniecznie przy wspomnianej części centrum LA, czy też z dala od Market Street w San Francisco.
C jak Car Rental
Korzystając z porad w wątku wypozycznie-auta-w-usa-one-way-bez-dodatkowej-oplaty,128,39710 zdecydowaliśmy się na wynajem auta korzystając z pośrednika Economy Car Rentals. Za 33EUR zapłacone pośrednikowi i 218$ płatne w wypożyczalni (Alamo) dostaliśmy Hyundaia Accent, wyprodukowanego w lutym 2016. Nie ukrywam, przyjemnie jeździło się autkiem, w którym jeszcze pachniało nowością i które, jak to 99% aut w USA, miało automatyczną skrzynię biegów.
Wypożyczenie na 11 dni, zwrot w innej lokalizacji (Ontario), ale nadal w obrębie stanu. Szukając tej jedynej oferty widziałam, że dość sporo wypożyczalni nie dolicza dodatkowych opłat za zwrot w obrębie Kalifornii (część nawet pozwalała na darmowy zwrot w Vegas), tak też było i w naszym przypadku.
Autko odbieramy w centrum San Francisco, w siedzibie Alamo przy Bush Street. W Internecie aż huczy od skarg, w których klienci narzekają, że czekali w kilkugodzinnej kolejce, by odebrać auto w tej lokalizacji i filmików, które tę kolejkę dokumentują. Może to łut szczęścia, ale my swój samochód odebraliśmy od ręki, bez najmniejszego oczekiwania (odbiór ok. 10:00 rano). Co prawda jego wydanie trwało może nie najkrócej, więc zakładam, że gdyby spragnionych podróży klientów zebrało się kilku w danym momencie, to można byłoby trochę poczekać, z drugiej jednak strony w biurze było dostępnych jeszcze 2 innych pracowników, którzy zapewne też byliby chętni do pomocy.
W cenie wliczone jest już pełne ubezpieczenie (nie był wymagany żaden depozyt, duży plus dla Alamo) i zwrot poza godzinami otwarcia biura w Ontario. Pracownik zaoferował jedynie dodatkowe ubezpieczenie NNW lub nawigację, nie był jednak przy tym ani trochę nachalny, czego wielu pracowników innych wypożyczalni mogłoby się od niego uczyć…
;) Mamy też wybór, czy chcemy oddać auto z pełnym bakiem, czy dotankowanie będzie miało być zrobione przez Alamo. Wybieramy oczywiście pierwszą opcję, bo nie muszę chyba dodawać, że wypożyczalniany cennik benzyny jest nieco złodziejski
;). Potem już tylko krótkim chodnikiem przechodzimy na parking i jedziemy do…
D jak Dolina Ognia
… mojego chyba ulubionego miejsca całej tej wyprawy - Parku Stanowego Doliny Ognia, położonego w Nevadzie, ok. 80 km od Vegas. Kiedy dojeżdżamy, leje. Zatrzymujemy się tuż przed wjazdem do parku, bo TDIN zamarzył się spacer w ciepłym, letnim deszczu. Rozważamy, czy jechać dalej, płacić za wstęp do parku (jest to park stanowy, więc Annual Pass nie obowiązuje). Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że wstęp kosztuje tylko 10$ i że będzie to chyba najlepiej wydanych 10 baksów całego naszego wyjazdu.
Zaczyna się przejaśniać, podejmujemy więc decyzję: wjeżdżamy. Ledwie po przekroczeniu granicy parku naszym oczom ukazuje się to:
A później jest już tylko lepiej.
Otaczająca nas czerwień piaskowca, w połączeniu z przerażającą wręcz czasami ciszą, sprawia niezapomniane wrażenie. Do wyboru mamy kilkanaście szlaków turystycznych, większość bardzo krótkich, ok. 1-2 mili. Którykolwiek wybierzecie gwarantuję, że będziecie zachwyceni, a widoki zapierać będą dech w piersiach.
Moim ulubionym był chyba Mouse’s Tank (niecała 1 mila), na którego końcu, po wspięciu się na niewysoką skałkę, znajdujemy zagłębienie wyglądające jak sofa, z której można pomachać nóżkami i ponapawać się cudownym widokiem. Z resztą co tu dużo pisać:
Jeśli więc kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy zastanawiać się, czy mając Annual Pass warto jeszcze wydawać dodatkowe pieniądze na parki stanowe, przestańcie natychmiast. Bez zastanowienia pakujcie się w auto, jedźcie do Doliny Ognia i zarezerwujcie na niego minimum jeden pełny dzień, od wschodu do zachodu słońca. A potem pochwalcie się zdjęciami!E jak emocje
Te pozytywne, bo takich Amerykanie wyzwalają najwięcej. Są fajni. Koniec kropka. Wiem, że znajdą się tacy, którym Amerykanin podstawił nogę na chodniku, zajechał drogę, czy wykupił ostatniego bajgla z kremowym serkiem w Dunkin Donuts. Ja, podczas obu moich krótkich pobytów zaobserwowałam jednak, że wiele interesujących cech ma ten naród i tego będę się trzymać.
Amerykanie to gaduły. Będą zagadywać Cię w autobusie, w kolejce w knajpie i na przejściu dla pieszych. Jeśli na dodatek będziesz z bobasem albo supersłodkim piesełkiem, to będą zagadywać Cię 1000 razy bardziej. Dla polskiego introwertyka ta amerykańskość na początku może być szokiem. Bo oni nie przestaną gadać, żebyś w spokoju zrobił zakupy, nie przestaną pytać gdzie leży Polska, bo nigdy tam nie byli. A potem minie kilka dni… i takie zachowanie też Ci się udzieli. Nie potrafię tego opisać, ale po kilku dniach pobytu czułam wewnętrzną potrzebę, żeby też ich zagadywać, też się do nich uśmiechać, też mówić, że kocham ich pieska. Bo oni kochają wszystko. Będą kochać Twoje spodnie, Twoje imię i Twój akcent (szczególnie kiedy wybitnie będziesz starać się wyzbyć swojego brytyjskiego zaciągania i będzie Ci się wydawało, że zaczynasz już brzmieć pięknie amerykańsko...)
Mają też ogromne zaufanie do drugiego człowieka. Kiedy spaliśmy na polach namiotowych, nie zauważyłam, żeby Amerykanie z przesadną czujnością zamykali swoje campery wychodząc na 5 minut do toalety. Ba! W tychże publicznych toaletach zostawiali na noc do ładowania swoje telefony, bo przecież nikt im ich nie zabierze, skoro nie są jego, prawda?
F jak Filmy
W Kalifornii, jak i w całych Stanach, wiele jest miejsc, które kojarzą nam się z filmami. Możemy znaleźć obiekty znane z filmów, możemy zobaczyć miejsce, w którym rozdawane są Oscary (nic nadzwyczajnego, naprawdę!), możemy mieć też szansę zobaczyć, jak się filmy kręci.
Pod adresem http://www.onlocationvacations.com znajdziemy kalendarz i blog, który pokazuje gdzie i w jakim miejscu kręcony będzie film/serial, czasami też kto będzie występował. Oczywiście nie ma co liczyć, że na wyciągnięcie ręki będziemy mieli gwiazdy wielkiego formatu, ale będąc w pobliżu zawsze można rzucić okiem i sprawdzić, czy nic ciekawego nie da się przyuważyć.
Alternatywnie tutaj można próbować zapisać się na nagrania sitcomów http://tvtickets.com/fmi/shows/recordlist.php?skip=0 lub programów rozrywkowych http://1iota.com . Nie próbowaliśmy, bo TDIN stwierdził, że śmianie się i klaskanie na zawołanie przez kilka godzin będzie tylko stratą czasu, choć ja bardzo chętnie chciałabym sprawdzić jak to wygląda po drugiej stronie. Może następnym razem da się namówić…
G jak Groupon
W Polsce Groupon działa tak sobie. Każdy z nas trafił pewnie kilka razy na niezłe deale, ale też kilka razy się przejechał, bo kupon, który wzbudził zainteresowanie można było zrealizować tylko w środy między 14:15 a 14:30, w dni nieparzyste i tylko po wcześniejszej rezerwacji gołębiem pocztowym.
Przetestowaliśmy Groupon w USA i od razu widać różnicę. Interesowała nas głównie oferta gastronomiczna, aby znaleźć jakąś alternatywę dla hambugsów z frytkami, a przy okazji nie zbankrutować. Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to brak konieczności rezerwacji w restauracji. Zamawiasz, pokazujesz kupon kelnerowi przy składaniu zamówienia (w razie gdyby w lokalu nie było wi-fi, co jest rzadkością, robiliśmy przed wyjściem z hotelu zrzut ekranu z kodem kreskowym i to w zupełności wystarczało do jego zrealizowania)… i już jesz. Żadnych drobnych druczków, żadnych kruczków. Kolejna sprawa, to ogromna różnorodność. W większych miastach, np. w SF lub LA, do wyboru mieliśmy setki, jeśli nawet nie tysiące lokali, zdecydować się więc ten jeden jedyny było też nie lada wyzwaniem. Wybieraliśmy więc zazwyczaj zakładkę z polecanymi ofertami, wyszukiwaliśmy kilka, które byłyby w stanie spełnić nasze zachcianki, a później wybieraliśmy tę, do której najłatwiej było nam się dostać, lub która wyróżniała się najlepszymi opiniami innych użytkowników.
Żeby było jeszcze ciekawiej, Groupon bardzo często publikuje kody rabatowe, które atrakcyjne już ceny pozwala zbić jeszcze bardziej. Przykładem może być kod dla nowych użytkowników, który obniża o 10$ wartość zamówienia o minimalnej kwocie 25 dolców. Dzięki temu za 17 dolarów zjedliśmy dwudaniowy obiad dla dwojga w knajpce z owocami morza w LA. Szansę na spróbowanie homara w tej cenie uważam za całkiem niezłą okazję. Oczywiście oprócz Groupona do całkowitego kosztu dochodzą również napiwki, w USA przyjmuje się, że jeśli jesteś zadowolony z obsługi, powinieneś zostawić napiwek w wysokości minimum 15% wartości zamówienia. Ale nawet wliczając napiwek, cena końcowa całego wyjścia wciąż jest bardzo, bardzo atrakcyjna. Jeśli płacisz kartą, kelner przyniesie Ci długopis, którym na paragonie będziesz mógł dopisać kwotę, którą chciałbyś doliczyć. Nie robią tego jednak ani trochę narzucając się, a nawet jeśli dostanie mniej, mimo wszystko do samego końca zachowuje się profesjonalnie i traktuje Cię tak samo dobrze.
Z Grouponem wiąże się też ciekawa historia, która pokazuje odmienną od powszechnej nam jakości obsługi gości w restauracji i robienia lokalowi dobrego PRu. Wyszukując na mapce lokal, do którego chcieliśmy się udać nie zauważyliśmy, że ma on w Los Angeles 2 punkty i trafiliśmy oczywiście nie do tego, w którym Groupon obowiązywał. Kelnerka ze szczerym smutkiem poinformowała, że wydaje jej się, że u nich niestety nie będziemy mogli go zrealizować, ale mimo wszystko pobiegła skonsultować sprawę z Managerem, czy oby na pewno nie da się nic dla nas zrobić. Mimo jej chęci, kuponu użyć jednak nie mogliśmy, no trudno, za nieuwagę się płaci. Złożyliśmy zamówienie (co prawda nieco mniejsze niż planowaliśmy korzystając z kuponu), a kiedy chcieliśmy zapłacić kelnerka poinformowała, że koszt naszego zamówienia pokrywa dziś lokal. (a Groupon oczywiście nadal mogliśmy wykorzystać w lokalizacji właściwej) Można? Można! Jeśli więc kiedykolwiek wrócę jeszcze do Kalifornii, na pewno ponownie tam zajrzę, a tymczasem polecam Wam lokal Killer Shrimp w Los Angeles, Vegas lub San Francisco http://killershrimp.com/
H jak Heart Attack Grill
Jeszcze trochę w temacie jedzenia. Lokal, do którego można zabrać teściową, żeby ją szybciej wysłać na tamten świat, bo jej organizm może nie przetrzymać ilości kalorii, które pochłonie, ale jednocześnie zrobiony z takim pomysłem, że odwiedziny w nim są atrakcją samą w sobie. Zlokalizowany jest w Vegas, przy Fremont Street, a jej motywem przewodnim jest szpital. Przed wejściem czeka na nas waga (na szczęście nieobowiązkowa!), pacjenci ważący ponad 150kg jedzą za darmo. Po wejściu pielęgniarki – kelnerki (w wybitnie obcisłych w strategicznych miejscach fartuszkach) ubierają nas w szpitalny kaftanik i odprowadzają na salę, czyli do stolika. Lokal, jak sama nazwa wskazuje, chce doprowadzić Cię do zawału serca, serwując Ci jak najbardziej kaloryczne posiłki. Hamburger ma 8 możliwych wielkości, od klasycznego z pojedynczym kotletem, do ośmiokotletowego bypassa ważącego 2 kg i mającego blisko 20.000 kalorii. Śmiałków, którzy pochłoną go całego, pielęgniareczki z lokalu wywożą na wózku inwalidzkim. Jakby komuś jeszcze było mało, do tego wjechać może koszyczek frytek smażonych na smalcu, gęste śmietanowe shake’i albo shoty serwowane strzykawką, bądź z kroplówki.
Mierzcie jednak siły na zamiary: jeśli nie skończycie swojego burgera, pielęgniarka zaprosi Was na środek sali i sromotnie zleje zad drewnianą dechą (chociaż patrząc na pielęgniarki niektórzy panowie pewnie celowo zostawią ostatniego kęsa…;)). U nas obyło się bez kary, mój single i potrójniak TDIN zostały pochłonięte w całości, poddaliśmy się tylko z frytkami. Na szczęście nasza siostra prowadząca powiedziała, że za frytki nie leje, nie ma litości tylko, gdy pacjenci zostawią mięsko („chociaż zjedz mięsko, a ziemniaki zostaw”). Ale są gorsze piguły, więc miejcie się na baczności i wstąpcie tam tylko będąc wybitnie, ale to wybitnie głodni. I jak Internet
Wiedzieliśmy, że dostęp do Internetu będzie nam niezbędny, chociażby do codziennego planowania tras przejazdu. Dla świętego spokoju początkowo byliśmy już zdecydowani na zakup startera LycaMobile http://www.lycamobile.us/en/ lub karty bez abonamentu w Best Buy, aby przy okazji też mieć narzędzie do taniego kontaktowania się z Polską. Całe szczęście, że cena odwiodła nas od tego pomysłu (plan, który nas interesował kosztowałby ok. 70$), bo ogólnodostępny Internet umożliwił nam zdecydowanie wszystko, czego potrzebowaliśmy.
Każdy obiekt, w którym nocowaliśmy (oprócz pól namiotowych, rzecz jasna), oferował darmowy i szybki dostęp do Internetu. Nie mieliśmy najmniejszych problemów z video rozmowami na Skype, czy ściąganiem setek MB map offline. Standardem jest również wifi w knajpach, ale także np. w supermarketach czy sklepach z odzieżą. Mogliśmy dzięki temu odprawić się na nasz lot powrotny tuż po otwarciu check-inu i wybrać interesujące nas miejsca w samolocie, akurat podczas robienia zakupów w Kohl’sie, bez bycia uwiązanym w tym konkretnym czasie w hotelu.
Gorzej, jeśli będziecie zmuszeni do korzystania z transmisji danych. Zgodnie z SMSem, którego dostałam od operatora, koszt to 1,81zł za każdych rozpoczętych 100KB. Ale gwarantuję, że szanse na to, że będziecie musieli użyć tej opcji są minimalne, bo darmowe wifi będzie otaczało Was z każdej strony (chyba, że znajdziecie się pośrodku niczego w momencie gwałtownej ulewy i desperacko będziecie musieli zamówić Ubera…
;))
J jak jedzenie
Tym razem to supermarketowe. Zakupy robiliśmy głównie w Walmarcie, raz czy dwa wylądowaliśmy w Targecie, który to jednak jeśli chodzi o zakupy spożywcze wypada dużo gorzej, niż Walmart.
Walmart to takie nasze Tesco, tylko odpowiednio większe. Kupicie w nim koszulkę, telewizor, namiot i bułkę, ale za to będziecie mieć problem ze znalezieniem marchewki albo gruszki. Bo pomimo ogromu Walmartów, w których bywaliśmy, stoiska owocowo-warzywne w większości z nich przypominały wielkością część warzywniakową w Żabce, a wybór świeżych owoców czy warzyw był bardzo, bardzo, bardzo mocno ograniczony. Świeże pomarańcze czy awokado można było za to kupić bezpośrednio na przydrożnych straganach za 3 dolce, podróżując po stanie będziecie widzieć je na każdym kroku, jak tylko zjedziecie z autostrady.
W marketach króluje oczywiście gotowa żywność, działy z mrożonkami i daniami do odgrzania ciągną się wręcz kilometrami. Znaleźć też można takie wynalazki jak umyte i pokrojone jabłka, czy obrane jajka ugotowane już na twardo. Ciężko jest też znaleźć nadający się do spożycia napój, większość z nich jest tak wybitnie słodka, że zdarzało nam się rozrabiać je pół na pół z wodą, a i wtedy wywoływały mdłości. Polecam wszystko z napisem light, to co dla Amerykanów jest dietetyczne, dla nas jest tak w sam raz, jeśli chodzi o walory smakowo-cukrowe.
Ceny wyższe niż w Polsce, ale za to niższe, niż np. we Włoszech czy Hiszpanii. Przykładowy mix cen z Walmartu:
czteropak Starbucks Frappucino w butelkach – 5.5$ danie gotowe w puszce – 1-2$ galon (3.8L) soku pomarańczowego – 3$ mango – 2$ opakowanie śniadaniowych batoników zbożowych – 3$ czteropak batoników proteinowych – 5$ ciastka Pop Tarts (polecam!!) – 2$ za 8sztuk batoniki typu Snickers itp. – 1$ 2l napoju gazowanego (tego zabójczo słodkiego) – 1$ woda mineralna – 1$ za galon 6pak piw z lokalnych browarów (butelki 0,3l) – ok. 10-12$ opakowanie pieczywa – 3$ parówki – 2$
Fajnym i ekonomicznym rozwiązaniem, są duże, gotowe kanapki, tzw. sub(s). Za 6-7$ kupowaliśmy wielką kanapkę, nafaszerowaną wręcz mięsem po brzegi (która naszej dwójce wystarczała spokojnie na kolację i jeszcze na śniadanie, a potrafimy zjeść sporo!
;)). Za niecałego dolca można dostać też bardzo skuteczne shoty energetyczne, które nie raz ratowały mnie, kiedy już po kilkuset kilometrach jazdy przysypiałam za kółkiem (wątroba mnie musi nienawidzić po tym wyjeździe…)
Dobre ceny można też znaleźć w sklepach Dollar Store czy Dollar Tree (coś a’la brytyjski Poundland). Sklep typu mydło i powidło, spożywka jest tam tylko dodatkiem, ale można upolować coś na mały głód za dolca albo półtora. http://shop.dollarstore.com/
K jak kempingi
4 noce naszego pobytu spędziliśmy na polach namiotowych w parkach narodowych. Ceny wahały się od 18 do 58$, a rezerwacji dokonywać można na stronie http://www.reserveamerica.com lub http://www.recreation.gov Jeśli wiecie, z dużym wyprzedzeniem, kiedy i gdzie będziecie chcieli nocować, dobrze rozglądać się za promocjami, które są przez nich organizowane. Od czasu do czasu robią akcję promocyjną, gdzie noclegi w terminach oddalonych o ok. 4-5 miesięcy wyprzedawane są za 10$. W cenie, w przypadku noclegu z własnym namiotem, jest miejsce parkingowe dla auta, stół piknikowy, grill i oczywiście miejsce do rozbicia namiotu.
Nasz pierwszy kemping to Upper Pines na terenie Yosemite, za 26$. Jeśli wybierzecie to miejsce, to nie popełniajcie tego błędu, co my i nie planujcie dojazdu tak, aby zjawić się tam po zmroku. Znajduje się on w środku parku, dojazd do niego to ciąg serpentyn i zakrętów nad przepaścią. Nie dość, że będziecie mieli więc w nocy pełne galoty, że zaraz wyskoczy Wam na drogę niedźwiedź, a próbując go ominąć spadniecie w przepaść, to na dodatek stracicie całą masę widoków, które na tej trasie roztaczają się za dnia. Przy każdym miejscu campingowym w Upper Pines znajduje się również blaszana szafka na jedzenie, istnieje bowiem absolutny zakaz trzymania pożywienia poza tym miejscem, ze względu na obecność Pana Niedźwiedzia Czarnego (który to tylko w 2015 roku chciał spotkać się z ludźmi zwiedzającymi park ponad 70 razy, o ile dobrze pamiętam). W toaletach są gniazka z prądem, nie ma jednak pryszniców.
Kolejny to Furnace Creek w Dolinie Śmierci (18$). Najbardziej malowniczo położony i z najbardziej rozgwieżdżonym tej nocy niebem, jakie kiedykolwiek widziałam. A zarazem najgorsza chyba nasza noc, ze względu na wiatry, szalejące w Dolinie. Jeśli zdecydujecie się tam nocować, to koniecznie, ale to koniecznie, zaopatrzcie się w solidny, spory namiot i jak największą ilość śledzi, aby dokładnie go uziemić. My z Polski zabraliśmy naszą ekonomiczną dwójkę z Decathlonu (która przy olbrzymich namiotach Amerykanów wyglądała co najwyżej jak buda dla psa…), która niestety nie miała szans z szalejącym wiatrem. Po kilku godzinach wiercenia się bez snu i oczekiwania, czy w końcu nas porwie, zdecydowaliśmy się na złamanie campingowego zakazu i pójście spać do auta. Wichura była tak ogromna, że bujało nawet naszym Hyundaiem, ale kiedy już zamknęliśmy się w środku i przynajmniej trochę ucichło nam w uszach, zasnęliśmy jak dzieci. Nie słyszeliśmy nawet strażnika parku, który za wycieraczkę wkładał nam upomnienie dot. zakazu spania w samochodach. I znowu trzeba było iść na dywanik do informacji turystycznej…
;)
Trzeci jest Pioneers Point za 34$ położony na południu Parku Narodowego Sekwoi. Bardzo kameralny, w marcu jeszcze częściowo zamknięty i bez możliwości rezerwacji konkretnego miejsca (kto pierwszy, ten lepszy, można rozbić się gdzie się chce). Oprócz nas rozbity był jeszcze tylko jeden namiot i zaparkowany jeden kamper, nie zamarzliśmy, nie wywiało nas, więc po dwóch wcześniejszych nocach byliśmy mocno podejrzliwi gdzie jest haczyk.
I na zakończenie Pfeiffer Big Sur za zawrotnych 58$. Przy ten cenie spodziewaliśmy się odpowiednio wielu udogodnień, od poprzedników nie różnił się jednak niczym poza tym, że dostępne były w nim prysznice. Położony był za to w głębokim lesie, dzięki drzewom otaczającymi miejsce kempingowe, było dość kameralnie, pomimo sporego obłożenia.
Do większości z campingów dojeżdżaliśmy wieczorem, kiedy nie było już w obiekcie nikogo z pracowników. We wszystkich punktach, w których obowiązywała rezerwacja miejsc, na budce wjazdowej wisiała kartka z nazwiskami gości na dany dzień i z przypomnieniem o numerze zarezerwowanego miejsca. Następnego dnia rano trzeba było tylko udać się do strażnika i potwierdzić kilka danych (zazwyczaj pytali wyłącznie o adres i numer telefonu).
L jak Las Vegas Niby miasto jakich w USA wiele. Niby są ciekawe muzea, ale nic nie zapadło nam w pamięć wyjątkowo mocno. Ale potem nadszedł wieczór…i zakochałam się. Przechadzanie się po Stripie, spoglądając na gigantyczne, pomysłowo oświetlone hotele i słuchając napływającej zewsząd głośnej muzyki było dla mnie czymś niezapomnianym.
Plusem Vegas jest parkowanie, właściwie każdy hotel ma swój prywatny parking. Niezależnie od kategorii hotelu, posiadają one zazwyczaj zarówno parking „samoobsługowy”, jak i valet parking, czyli taki, gdzie parkingowy odbiera od Ciebie auto i to on jest odpowiedzialny za jego zaparkowanie i później podstawienie pod drzwi. Ogólną zasadą jest napiwkowanie pracownika w momencie wyjeżdżania z valet parkingu, ale mile widziane jest przez nich również kilka baksów wręczone do ręki w trakcie jego odstawiania.
Vegas to również świątynia koncertów, show i innych tego typu występów. Każdy hotel stara się przyciągnąć swoją gwiazdę, która przebije występ u konkurencji. Standardem są więc koncerty Celine Dion, Eltona Johna czy występ Davida Copperfielda. Bilety można kupić w licznych kasach biletowych rozsianych wzdłuż Stripu, z pomocą przychodzi też Groupon, gdzie bilety na wiele koncertów czy pokazów znaleźć można w odpowiednio obniżonych cenach.M – jak mandat
Ze smutkiem i z podkulonym ogonem chciałabym napisać Wam też o mandacie. O tym, jak się jeździ w Stanach będzie osobna literka, więc tutaj tylko szybko w ramach wstępu: Kiedy droga jest szeroka, pusta i prosta, zdarza się czasami, że kierowca depnie. Uprzedzając komentarze forumowiczów z drogówki, nie pochwalam, nie zachęcam, wręcz przeciwnie, sama na ogół jestem bardzo rozważnym kierowcą, rzadko wyprzedzam, nie zmieniam gwałtownie pasa… no ale depnąć lubię czasami.
W Kalifornii ograniczenie prędkości (maksymalne) to 65mil/h (105km/h). I choć oczywiście ograniczenia ktoś po coś ustalił i powinno się ich przestrzegać (tak, wiem, wiem!), to w Stanach jest to wyjątkowo trudne, bo warunki zdecydowanie mówią coś innego. Ale do rzeczy. Na autostradach bardzo często zobaczyć można znaki „Highway Patrol”, równie często jak tenże patrol na żywo, który stojąc na poboczu wypisuje mandat dla złapanych delikwentów. Rankiem dnia nieszczęsnego również zobaczyłam znak w połączeniu z delikwentem i na głos zaczęłam się zastanawiać jak powinnam się zachować, gdybym to ja znalazła się na jego miejscu. Oczywiście dostałam kilka złotych rad od TDIN („trzymaj ręce na kierownicy, żadnych gwałtownych ruchów”), których nie spodziewałam się użyć, a już na pewno nie tak szybko.
Kilka godzin później w lusterku wstecznym ujrzałam czerwono-niebieskie koguty i do rad TDIN bezwzględnie się dostosowałam. Miałam cień nadziei, że może jak Pan Patrol zobaczy turystów, to pozwoli zażartować, zrobić kota ze Shreka, pogrozi paluszkiem i puści wolno. Pan (przynajmniej na służbie) był jednak zupełnym przeciwieństwem poznanych przez nas wcześniej Amerykanów. Z kamienną twarzą poinformował, że powodem zatrzymania jest nadmierna prędkość, poprosił o prawo jazdy i polisę ubezpieczeniową i poszedł wypisywać mandat.
Trochę mu to zajęło, ale kiedy wrócił, naszym oczom ukazała się żółta karteczka informująca o osiągniętej prędkości 75mil/h (120km/h, bez przesady!
:P) i z polem do podpisu. Podpisując oświadczyłam, że jeśli do 4 maja nie przyznam się do winy, zobowiązuję się pojawić w sądzie w celu złożenia wyjaśnień. Co ciekawe, na mandacie pojawiła się też informacja o moim wzroście i wadze, które oczywiście Pan Mruk wpisał na oko. Dzięki temu zostałam zmniejszona o jakieś 30cm, ale kilogramów dziwnym trafem nie ubyło!
:P Podpisałam, odebrałam i szukam najważniejszego: ILE?! Okazuje się, że kwoty mandatu w Kalifornii nie poznajemy od razu.
Podpisany przeze mnie świstek trafił do sądu, który to miał 10 dni roboczych na przeanalizowanie mojego występku i nałożenie mandatu. Pocztą przychodzi oficjalne pismo, kilka dni wcześniej informacja o mandacie pojawia się jednak już online (wystarczy zalogować się na stronie właściwego sądu, podać numer mandatu/nazwisko i datę ur).
I tu się zaczyna smuteczek. O ile Internet nie kłamie, to mandat właściwy za przekroczenie do 15mil/h to 35$. Ale to dopiero początek, bo dodatkowo nakładana jest cała masa kosztów administracyjnych (sądowych itp.), dzięki czemu całkowita kwota do zapłaty w moim przypadku wzrosła do… 237$
:(
Wiem, wiem, trzeba było jechać przepisowo, a nie teraz płakać. Formularz online pozwolił mi wydłużyć termin płatności do początku czerwca, wystosowałam też błagalne pismo do Sądu w Santa Barbara o przeanalizowanie, czy oby na pewno nie chcieliby dostać troszeczkę mniej tych dolarów… Na odpowiedź będę musiała pewnie jeszcze trochę poczekać, ale Was ostrzegam: uważajcie na limity w Kalifornii, bo jak dacie się złapać, to portfel zapłacze… albo jedźcie do Nevady, tam 75mil na godzinę to wciąż dozwolona prędkość
:P
N – jak noclegi
Tym razem te hotelowe, bo o campingach już było. W większości przypadków nocowaliśmy w motelach-sieciówkach. Oczywiście ciężko po 1 nocy w jednym hotelu stwierdzić, jak prezentuje się dana sieć, ale na pewno można zaobserwować pewnie różnice. Wszystkie kształtują się bardzo podobnie cenowo i standardowo za pokój płacimy ok. 300zł, przy niestety dość skromnych warunkach. (niektóre hotele mają pokoje max 4 osobowe, ich cena nie zmienia się, niezależnie od ilości zameldowanych osób) Ale oczywiście korzystając z kodów zniżkowych zamieszczanych na fly4free ceny te można też porządnie zbić
;)
Econo Lodge – mocny typ. Spaliśmy w Econo w dwóch różnych miejscach. Plusem jest na pewno mikrofalówka w pokoju (w żadnej innej sieci tanich hoteli w USA się z tym nie spotkaliśmy). Jest też deska do prasowania, żelazko, pokoje spore, czyste (chociaż podczas drugiego pobytu dostaliśmy pokój dla palących, co niestety mocno dało się odczuć).Oba miały niewielkie baseniki, śniadania w cenie (kawa i gofry, będąc więc przyzwyczajonym do śniadań kontynentalnych, ciężko to jednak nazwać śniadaniem). Dodatkowa atrakcja: w jednym z nich dostaliśmy pokój z widokiem na … cmentarz
;) Cena za którą nam udało się upolować noclegi: 38$ (makemytrip, @mecenat, na rękach będę Cię nosić za tę wrzutę!) i 0$ (HotDollars na Hotwire) + 50$ depozytu pobierane przy meldunku, które wróciło na kartę po ok. 3-4 dniach
Quality Inn – zdecydowany faworyt. Sam hotel spory, wyglądem przypominał już nasze europejskie hoteliki, a nie amerykański motel. Świetny, spory basen, śniadanie, które już można śniadaniem nazwać (pieczywo, jajecznica, bekon, sery i serki, ciasta, muffiny, płatki, kawa, herbata, soki, owoce), bardzo mocny sygnał wifi. Cena: 28$ (makemytrip). Depozyt 100$, wrócił jednak dopiero po ponad tygodniu.
Rodeway Inn – Średnio. Trafiliśmy na kiepską lokalizację i parking, na który nikt z obsługi nie zwracał uwagi, a po którym kręciło się dość sporo podejrzanych typów w podejrzanych samochodach. Obsługa niezbyt przyjemna, wi-fi dramat (a pokój mieliśmy nad samą recepcją, gdzie wydawać by się mogło, że siła sygnału będzie najmocniejsza). Śniadania, lub czegokolwiek na kształt śniadania brak. Cena: 19$ (Hotwire), depozyt 50$
Ogólnie rzecz biorąc, kwestia noclegów w Stanach nie wygląda zbyt kolorowo. Jeśli bralibyśmy pod uwagę standardowe ceny, zakładając, że nie trafimy na żadną promocję, to boli. Motele, 1-2* hotele czasy świetności mają dawno za sobą, kurz, przypalona i brudna pościel, coś niedziałającego w pokoju jest tam więc na porządku dziennym. Z drugiej jednak strony, w większości przypadków do hotelu zjeżdża się tam późnym wieczorem, po całym dniu zwiedzania, więc jedyną rzeczą, która jest wówczas to szczęścia potrzebna jest łóżko (a łóżka mają tam ogromne!). W każdym, najtańszym nawet motelu, czekają jednak czyste ręczniki, przybory toaletowe, wszędzie jest wifi (zazwyczaj bardzo szybkie, poza małymi wyjątkami), często motele mają też basen. W każdym z hoteli pobierano nam z karty depozyt, na poczet ewentualnych szkód. Zazwyczaj było to 50$(również w niesieciowych hotelach, w których spaliśmy) 100$ w Quality Inn i 200$ w Mirage w Vegas. Biorąc pod uwagę fakt, że zwrot depozytu zazwyczaj trwa kilka dni, warto pamiętać o odpowiednich limitach na karcie, bo przy kilkutygodniowym pobycie kwoty blokad mogą skutecznie zamrozić nam sporą ilość środków.
O – jak oszałamiające widoki
Czyli literka typowo zdjęciowa. W Stanach niesamowite wrażenie robi natura. Miasta są ok, ale zdecydowanie częściej zdarzyło mi się powiedzieć „Jak tu pięknie!” będąc pośrodku niczego, kilkadziesiąt kilometrów do najbliższej stacji benzynowej, niż w SF, Vegas czy LA. Planując wyjazd chciałam zbalansować czas spędzony w mieście i w dziczy. Bo przecież te miasta są takie znane, tam musi być tyle wspaniałych rzeczy do obejrzenia. Owszem, są wspaniałe, zobaczenie Alcatraz, Stripu czy Hollywood na pewno zapamiętam na długo… ale gdybym teraz mogła wybrać, bez dwóch zdań zaplanowałabym dużo więcej czasu w parkach narodowych, aniżeli np. w San Francisco.
Molo w Santa Monica.
Kto pamięta intro Pełnej Chaty?
:)
Dolina Śmierci
Panorama San Francisco widziana z Alcatraz
Bixby Bridge, Big Sur
Takie widoki towarzyszą nam cały czas, jadąc drogą nr 1 w stronę LA. Na tę trasę przeznaczcie sobie minimum 2 godziny więcej, niż zakładacie, bo postój na zdjęcia czekać Was będzie za każdym zakrętem
:)
Okolice Parku Narodowego Sekwoi
Okolice Doliny Śmierci. W tle mój ulubiony znak ograniczenia prędkości do 65 mil
:P
P – jak podróżowanie
Stwierdzam, że uwielbiam jeździć po Stanach… jak tylko udaje mi się ogarnąć pierwszą panikę związaną z ogromem skrzyżowań i wielkością autostrad
;) Ale pomimo tego jak duży ruch panuje w USA (każdy kto tylko może, jeździ wszędzie, gdzie tylko może autem), jeździ się bezpiecznie, spokojnie i fajnie. Amerykanie na drogach są niezwykle, ale to niezwykle uprzejmi. Każdy wpuści Cię na swój pas, kiedy zobaczy włączony kierunkowskaz, zwolni, przepuści i absolutnie nie przyjdzie mu do głowy dodać gazu, kiedy zobaczy kierowcę jadącego „na suwak”. Mało też trąbią, nawet centra miast wydają się dość ciche, jeśli chodzi o odgłosy klaksonów. Jeżdżą też bardzo przepisowo (pewnie dlatego, że mają takie wysokie mandaty!), zaledwie raz czy dwa zdarzyło nam się zobaczyć auto wyprzedzające na jednopasmowej, dwukierunkowej drodze.
Drogi, kolejny ciekawy temat. Królują oczywiście autostrady (najszersza, jaką jechaliśmy, to 6 pasmówka), ale nawet boczne drogi bardzo często mają 2 pasy. Te, które wyglądają jak polskie krajówki (jeden pas w każdą stronę + pas pobocza, jak na zdjęciu powyżej) to w Stanach raczej mniej uczęszczane drogi między mniejszymi miejscowościami. Wszędzie oczywiście bardzo ładna nawierzchnia, drogi proste. Przyjemna odmiana.
Dobrze jednak unikać autostrad w godzinach szczytu. Ile by nie miały pasów, to i tak nie są w stanie ogarnąć tysięcy Amerykanów wracających z pracy do domów. Najgorzej wspominamy chyba wjazd do Los Angeles. Od momentu przekroczenia tablicy wjazdowej do miasta, do dojazdu do hotelu w centrum, spędziliśmy w korku 2.5 godziny. Dojazd z Venice Beach do Centrum, jeszcze poza szczytem, bo ok. 14, zajął również kolejne 1.5 godziny. Nie pomagają nawet pasy HOV (oznaczone znakiem rombu, zwanym też diamencikiem), czyli pasy przeznaczone dla pojazdów, w których podróżują minimum 2 osoby. Ma to zachęcić Amerykanów do tzw. carpoolingu, czyli dogadywania się, np. ze znajomymi z pracy czy sąsiadami, w celu wspólnego dojeżdżania np. do pracy. Pasy te są w większości darmowe (poza pasami FasTrak, oznaczonymi fioletowym trójkącikiem), zazwyczaj jest to skrajny, lewy pas.
Choć drogi są ładne, warto też pamiętać o warunkach pogodowych, które sprawić mogą, że jedyna droga dojazdowa do danego miejsca może okazać się zamknięta, ze względu na leżący na niej śnieg. Wiedzieliśmy, że w marcu na pewno taka sytuacja wystąpi na Tioga Pass, czyli drodze 120 przecinającej Yosemite. Nie sprawdziliśmy jednak jak wygląda kwestia dojazdu do Sequoia National Park i niestety, po przejechaniu ok. 200 km znaleźliśmy się w miejscu, w którym jedyna droga od strony północnej przestała być przejezdna. Informacje o warunkach pogodowych na drogach w USA znajdziecie tu: http://www.fhwa.dot.gov/trafficinfo/ . Zachęcam do monitorowania, bo my do dnia dzisiejszego ubolewamy, że nie zobaczyliśmy Drzewa Generała Shermana
:(
Auta z automatyczną skrzynią biegów, które w Stanach są standardem, znacząco podnoszą komfort jazdy, ale rzeczą, którą na pewno wspomina się najmilej, są ceny paliw. Galon 87oktanowej benzyny kosztuje ok. 2.3$, co w zaokrąglonym przeliczeniu daje nam jakieś 2.5zł za litr. Oczywiście, jak wszędzie, ceny się wahają. Najgorzej wyjdziemy wtedy, kiedy dojedziemy do ostatniej stacji przed wjazdem do Parku Narodowego. Jeśli znak powie nam, że w odległości kolejnych 100km nie uświadczymy kolejnej stacji, nie będziemy mieć innego wyjścia jak tylko zatankować za 3$ za galon (co z drugiej strony nadal wychodzi śmiesznie tanio…). Zazwyczaj za 12-13 dolarów tankowaliśmy ok. pół baku, więc za 100 polskich złotych, przedstawionego wcześniej Hyundaia można zalać po sam korek. Doskonale pamiętając nie tak dawne czasy, kiedy za litr w Polsce płaciliśmy blisko 6 zł, zalanie do pełna za stówkę było niewątpliwie bardzo fajnym uczuciem
;) R jak restauracje
O tym, jak zjeść coś porządniejszego za niewielkie pieniądze, było już pod literką G. Tym razem wątek, którego będąc w Stanach nie da się uniknąć, a dokładnie jedzenia fast foodów. Możecie się zapierać, że w życiu nie spróbujecie, że to niezdowe, pitu pitu, a i tak jestem pewna, że przynajmniej raz w którejś z knajp się pojawicie.
Nie jest niespodzianką, że lokale typu fast food są najtańszą opcją na zjedzenie posiłku w USA. Są też położone niemal na każdym rogu, nie trzeba się więc zbytnio naszukać, żeby od ręki coś zjeść. Nam się (stety albo niestety), zdarzało zatrzymywać w tego typu lokalach dość często, dzięki czemu mam nadzieję, że uda mi się przedstawić Wam porównanie cenowe poszczególnych lokali i ich stosunek jakości do ceny.
Żeby porównanie miało sens, podawać będę przykładowe ceny zestawu (najzwyklejsza kanapka, średnie frytki, średni napój) w każdym z nich.
Carl’s Jr – pierwsze skojarzenie: typowy amerykański fastfood, jaki kojarzymy z filmów. Chociaż fast, to może duże słowo, bo chociaż w lokalu byliśmy jednymi z trzech gości, na zamówienie czekaliśmy ok. 15 minut. Za zestaw zapłacimy tam 9$, ale nie będzie to zestaw, który zapamiętamy do końca życia. Można zaspokoić głód, można zrobić postój w trasie, ale na szałowe wspomnienia nie ma co liczyć.
In’n’Out – pierwsze zdziwienie: wielka kolejka. Żeby dostać swoje papu, trzeba było również odczekać dobrych kilkanaście minut. Kiedy już kanapka wpada w nasze ręce, może jest chwilowa aprobata dla smaku mięska, bo rzeczywiście pozytywnie odbiega od hambugsów ze znanych w Polsce sieciówek, ale radość nie trwa zbyt długo, bo kanapka kończy się po 3 kęsach. Cena za zestaw to ok. 6$, ale nikt raczej nie kończy na jednym cheeseburgerze, więc żeby rzeczywiście się najeść, to uważam, że ok. 10$ musiałoby pęknąć.
Jack in the box – pierwsza radość: automat Coca Cola Freestyle, który pozwala Ci mieszać oferowane przez nich napoje w dowolnych kombinacjach. http://www.coca-colafreestyle.com/home/#choices Do każdego oferowanego napoju możesz dodać wybrany przez siebie aromat. Wypijasz pewnie przy okazji całą Tablicę Mendelejewa, ale mimo wszystko zabawa jest przednia.
Ten lokal to mój faworyt, niestety odkryty dopiero ostatniego dnia pobytu. Jedzenie jest przepyszne, jakościowo zdecydowanie odbiega od wszystkich odwiedzonych wcześniej knajp. Zestaw to 9$, oczywiście z wielką dolewką w maszynie, w zupełności zaspokajający głód (chociaż jak spróbujesz, to chcesz więcej i więcej!)
Popeyes – pierwsza niespodzianka: nie ma hambugsów. Chociaż oczywiście to było do przewidzenia, Popeyes to kuchnia luizjańska, jeśli miałabym ją porównać do czegoś bardziej nam znanego, to przypomina mi KFC. Za zestaw z 3 kawałkami kurczaka, napojem i dodatkiem (fasolka, puree, frytki, sałatka, fasolka lub ciastko) płacimy 10$... i bardzo szybko żałujemy, bo jedzenie jest niedobre. Mięso bez wyrazu, słabo przyprawione, panierka jakby przesmażona. Rachunek jest chyba najwyższy ze wszystkich fastfoodowych, a posiłek zjadamy do końca tylko dlatego, że jesteśmy niesamowicie głodni. To chyba moje jedyne negatywne kulinarne doświadczenie w Stanach, do tej pory nie mogę zrozumieć czym jest fenomen, który sprawia, że sieć ta jest jedną z największych fastfoodowych sieci w USA.
White Castle – pierwsze pytanie: czemu to takie małe? White Castle to lokal oferujący „sliders”, czyli małe hamburgerki, do zjedzenia na jednego hapsa. Na ich plus działa to, że hamburgerki te przygotowywane są na parze, co sprawia, że oferowane przez nich menu jest może odrobinkę mniej śmieciowe niż u całej reszty. Menu jest niewielkie, do wyboru mamy ok. 6 różnych kanapek. Jako, że kanapeczki są małe, zakładamy, że musimy zamówić min. 3, żeby ilościowo dorównać hamburgerom ze standardowych ofert konkurencji. Płacimy 8$, ale również niestety nie ma efektu wow. Kojarzycie sprzedawane w polskich sklepach gotowe kotlety do hamburgerów? (takie czteropaki uformowanych już kotletów, wyglądające jak z psa zmielonego z budą, sprzedawane za kilka zł) Tak właśnie smakowały mi slidersy z White Castle. Nie wiem, czy to kwestia robienia tego na parze, czy rzeczywiście wybierają tam mięso z nienajlepszego sortu, w każdym razie wyszłam dość szybko i wcale nie tęsknię.
Denny’s – pierwsze pytanie: gdzie się składa zamówienie? Denny’s to trochę fastfood, ale trochę też próbuje zyskać tytuł restauracji z prawdziwego zdarzenia. Mamy więc obsługę kelnerską, odprowadzenie do stolika… no ale w menu też standardowe hambugsy. Właściwie powinnam je nazwać hambugsiorami, bo są przeogromne, przetłuste i przeamerykańskie. Za zestaw płacimy 15$, ale nienawidzimy siebie za to już w połowie jedzenia. Odwiedźcie tylko w przypadku największego głodu!
S – jak Stay on Main
Czyli historia z dreszczykiem. Na 2 dni przed wyjazdem wykruszył nam się jeden z noclegów w LA (hotel w Hollywood okazał się być zarezerwowany w pełni i nasza rezerwacja musiała być anulowana), więc na wariata szukaliśmy alternatywy w porządnej cenie. Stawiamy na Centrum, bo przecież nocleg w centrum na pewno musi mieć same plusy. Szybka obczajka zdjęć, recenzji i podejmujemy decyzję… zatrzymujemy się w hotelu Stay on Main.
Im bliżej pobytu tym bardziej zaczynamy się zagłębiać w komentarze dotyczące obiektu. Pierwsza ciekawostka, która rzuca nam się w oczy to to, że hotel kilka lat temu zmienił nazwę z Cecil, na właśnie Stay on Main. Zakładając, że hotel, który istnieje od lat, nie zmienia nazwy ot tak, jeśli wszystko w nim dobrze się dzieje, zabieramy się więc w szpiegowanie, co było tego powodem. Długo szukać nie trzeba. Hotel Cecil był między innymi miejscem, który zamieszkiwał seryjny morderca, który w jednym z pokoi zaciukał 12 osób. Ze względu na dużą ilość pięter, hotel Cecil upodobali sobie również samobójcy, uznając go za idealne miejsce, z którego można skoczyć z okna (zabijając siebie, a przy okazji spacerującego na dole przechodnia).
Wisienką na torcie jest jednak historia z roku 2013. W Los Angeles znika dziewczyna, która ostatni raz widziana jest właśnie w tym hotelu. Nagranie z windy pokazuje, jakby próbowała przed kimś uciekać, rozmawiała z niewidoczną na nagraniu osobą. Z lekkim obłąkaniem naciska wszystkie przyciski w windzie, drzwi się nie zamykają. Winda reaguje dopiero w momencie, kiedy dziewczyna ją opuszcza. I przez 2 tygodnie cisza, dziewczyna zapada się pod ziemię, nikt nie widział, nikt nie słyszał. W międzyczasie goście hotelu zaczynają się skarżyć na jakość wody. Ma mieć ona dziwny kolor i smak. Konserwator udaje się na dach, żeby sprawdzić wielkie zbiorniki tam umieszczone, które zaopatrują cały hotel w wodę. Nie zgadniecie pewnie kogo tam znajduje?
Ciało dziewczyny przez 2 tygodnie rozkłada się w zbiorniku, z którego wody goście używają do kąpieli, płukania zębów, pewnie i nawet do picia… Przyczyną śmierci dziewczyny uznane zostało oficjalnie utonięcie, ale teorie spiskowe mówią, że tak mała i drobna dziewczyna nie byłaby w stanie sama otworzyć włazu do zbiornika, ani przedostać się przez alarm, który zabezpieczał wejście na dach. Na podstawie wydarzeń w Stay on Main kręcono również American Horror Story, a łowcy duchów z całych Stanów Zjednoczonych zjeżdżają się tam, aby badać nieokreślone siły, które sprawiają, że tak dziwne wydarzenia mają tam miejsce.
Nie muszę chyba dodawać, że podczas naszego pobytu nawet nam przez myśl nie przeszło, żeby umyć tam zęby, zjeżdżając TĄ windą na dół też czuliśmy lekką gęsią skórkę, chociaż ogólnie nie wierzymy raczej w jakieś nadprzyrodzone siły.
Przemierzając setki kilometrów dziennie, chcąc nie chcąc zmuszeni będziecie czasami zatrzymać się, żeby rozprostować nogi. Amerykanie mają genialny pomysł jak sprawić, żeby taki postój nie był tylko szybką przerwą na kawę i siku, ale żeby pozwolił Wam też zobaczyć coś interesującego. W Stanach więc istnieją setki muzeów na powietrzu, położonych przy trasie, po środku niczego. Są też mini zoo, ciekawe rzeźby, wyjątkowe restauracje, albo rekwizyty mające związek z amerykańskimi historiami ( np. auto, którym uciekał Bonnie and Clyde).
Strona http://www.roadsideamerica.com/ to zbiór wszystkich tego typu obiektów, z podziałem na Stany i oceny gości. Znając trasę swojego przejazdu możecie bez problemu wybrać ciekawe miejsce do postoju.
My sprawdziliśmy między innymi Goldwell Open Air Museum, które przedstawia alternatywną rzeźbę mającą przedstawiać Ostatnią Wieczerzę, oraz schronisko dla dużych kotów, gdzie podczas 1,5 godzinnego zwiedzania z przewodnikiem można obejrzeć m.in. lwy, gepardy i żbiki.
Większość atrakcji jest darmowa, lub dostępna za niewielką opłatą i położona tuż przy trasie. Nie liczmy, że natrafimy tu na muzea z dziełami wielkich artystów, ale mając do wyboru kolejny postój na kawę w Starbucksie, a przystanek połączony z wizytą u Króla Lwa, zdecydowanie zachęcam do tego drugiego!U – jak Uber
Stany są kolebką Ubera, nie trudno więc się dziwić, że dostępność kierowców będzie tam o wiele większa niż na przykład w Polsce. Nie spodziewałam się jednak, że aż o tyle większa. Naszą przygodę z uberowaniem (tak, jeżdżenie Uberem ma w Stanach nawet swoją nazwę, ubering) zaczynamy w San Francisco. Jako, że wynajęty samochód będziemy odbierać dopiero 3 dnia pobytu, na przejazd z lotniska do hotelu decydujemy się właśnie z wykorzystaniem Ubera. TDIN zakłada nowe konto, dzięki czemu otwiera się przed nami szereg promocji dla nowych użytkowników. Na licznych portalach z kuponami zniżkowymi znaleźć możemy setki kodów, które obniżają cenę końcową. My znajdujemy kod dla nowych użytkowników o wartości 23$ na przejazd w San Francisco. Wchodzi idealnie. Korzystając z darmowego wi-fi na lotnisku zamawiamy przejazd (kierowca czekać musi jednak przy hali odlotów, bo jak twierdzi, pod przyloty uberowcy mają zakaz wjazdu) i po 25 minutach jazdy i 6 (!) zapłaconych dolarach jesteśmy w centrum SF. Przy okazji oczywiście kierowca opowiada nam historię swojego życia, mówi, że Uberem sobie dorabia, żeby spłacić hipotekę, ale że tak naprawdę ten Uber to wcale nie jest żyła złota dla kierowców i rozbawia nas anegdotkami o amerykańskich nastolatkach, którzy nabzdryngoleni korzystali z jego usług.
Podejście 2 do Ubera, to zupełnie przypadkowe załamanie pogody w Los Angeles. Kiedy będąc ok. 2 km od naszego auta dopadła nas burza, kiedy jakąś godzinę, w szortach i letnim obuwiu, kryliśmy się pod daszkiem jednego z luksusowych apartamentowców licząc, że zaraz się rozpogodzi, kiedy recepcjonistka z ww. apartamentowca lituje się nad nami i zaprasza do środka i od ręki daje gazetki do poczytania i hasło do wi-fi oraz sprzedaje newsa, że prognoza mówi, że padać tak będzie jeszcze co najmniej 3h, decydujemy się zamawiać Ubera. Ponownie kilka minut oczekiwania (aplikacja na bieżąco pokazuje gdzie znajduje się kierowca) i podjeżdża wyglądający gangstersko kierowca, równie gangsterskim autem, w którym roztacza się zapach popularnego środka, zażywanego w Kaliforni na potęgę w celach „leczniczych”
;) Też fajno. 6$ (tym razem bez kodu) i jesteśmy na parkingu z naszym autem.
Ostatnia próba to Ontario, skąd wracaliśmy do Polski. Jako, że wylatywaliśmy po 5 rano, zdecydowaliśmy się odstawić auto już dzień wcześniej, bo każda godzina snu rano była na wagę złota. Tym bardziej, że akurat tej nocy następowała w Stanach zmiana czasu z zimowego na letni, o czym oboje zapomnieliśmy… Order z ziemniaka temu, kto wymyślił telefony z automatyczną zmianą czasu! A wracając do tematu… odstawiamy auto, łapiemy darmowego neta w terminalu. Dostępnych kierowców oczywiście cała masa (co było zaskoczeniem, bo Ontario, jak na amerykańskie realia, jest tylko małą mieściną…), ale kiedy próbujemy zamówić przejazd spod lotniska, aplikacja nie pozwala nam wybrać punktu odbioru. Przypominamy sobie historię z SF, wybieramy więc najbliższy dostępny punkt (5 min spacerem) i biegniemy, bo kierowca też za 5 minut ma się pojawić. Okazuje się, że wybrane miejsce jest środkiem skrzyżowania pośrodku niczego, kierowca kilkukrotnie dzwoni, żeby się upewnić, że to na pewno tam, a na koniec twierdzi, że było to najdziwniejsze miejsce, z którego kogoś odebrał. No cóż…
Na lotnisko również wracamy Uberem, tym razem spod hotelu i pod sam terminal, bez najmniejszego problemu. Cena: 5$. Ogólne wrażenia więc bardzo pozytywne. Tanio, wygodnie. Teraz tylko trzymać kciuki za jeszcze większy ich rozwój w Polsce. Sorry Taksówkarze, wolę Uber.
W – jak wydatki
Trochę już o kosztach było we wcześniejszych literkach, tu małe podsumowanie. Nie będę rozdzielać na części pierwsze pojedynczych wydatków i mówić, że 2 tygodniowy wyjazd do Kalifornii kosztować będzie na pewno tyle i tyle, bo wszystko zależy od indywidualnych planów i preferencji. Gdybym jednak miała podsumować jednym zdaniem stwierdziłabym, że 2 tygodniowa objazdówka po Stanach kosztuje podobnie, niż równie intensywna 2 tygodniowa objazdówka po Europie Zachodniej.
Więcej wydamy na: - przelot, chociaż dzięki Fly4free (ponowne ukłony!) można załapać się na niezłe promocje - ubezpieczenie, bez którego ani rusz. Wybijam z głowy wszelkie plany przycebulowania i wyjazdu bez polisy ubezpieczeniowej. Nie muszę chyba mówić jak kształtują się ceny opieki medycznej w USA, wystarczy więc jedno, niefortunne złamanko, żeby nas skutecznie puścić z torbami. Nam się polisa na szczęście nie przydała, ale święty spokój, jaki mieliśmy mając świadomość, że zarówno my, jak i nasze bagaże, są ubezpieczone, warte były wydanych 262 zł. - noclegi, a na dodatek najtańsze noclegi nie będą miały europejskiego standardu, którego moglibyśmy oczekiwać. Ratunkiem są jednak wspominane wcześniej kody zniżkowe, dzięki którym bez większego wysiłku można zapłacić cenę, na jaką większość z tych obiektów zasługuje - bilety wstępu: muzea, parki narodowe, wydarzenia sportowe, wszystko fajne, ale wydać trzeba
Zaoszczędzimy na: -artykułach spożywczych, ceny w supermarketach są podobne, jak w Europie Zachodniej, ale wielość produktów jest nieporównywalnie większa. We Włoszech zapłacimy 2EUR za sok 2litrowy, a w Stanach 2 dolce za galon. - paliwie! O tym już pisałam, tęsknię nadal za zalaniem do pełna za 100zł… - ubraniach, jeśli przed wyjazdem planujecie zakupy odzieżowo-obuwnicze, bo brakuje Wam czegoś potrzebnego na wyjazd, jeśli tylko możecie poczekajcie z zakupem i zróbcie go już na miejscu. Za podobną, albo nawet niższą cenę kupicie wszystko, co potrzebne, a na dodatek będą to rzeczy marek, które w Polsce dla przeciętnego Kowalskiego uznawane są za drogie (więcej w punkcie Z)
Nie robiłam dokładnej analizy i przeliczenia, ile kosztowałaby podobna wycieczka po Europie Zachodniej, przy podobnej ilości przejechanych kilometrów, obiadów zjedzonych na mieście, odwiedzonych atrakcjach i zrobionych zakupach. Bazując jednak na moim wcześniejszym podróżniczym doświadczeniu nie boję się jednak stwierdzić, że mogłoby wyjść podobnie. My łącznie wydaliśmy więcej, niż początkowo przewidywaliśmy, ale też nie ograniczaliśmy się zbytnio i jeśli coś wydawało nam się interesujące lub mieliśmy na to ochotę, to bez zastanowienia się na to decydowaliśmy. Dałoby się na pewno zaoszczędzić więcej gotując, a mniej jedząc na mieście, śpiąc w hotelach o niższej kategorii, czy nie wpadając w szał zakupowy w outletach. Ale będąc tam na miejscu, kiedy dociera już do nas jakie to są fajne wakacje, nie żałujemy ani jednego wydanego dolara, który sprawił, by te wspomnienia trwały dłużej.
Y – jak Yosemite
Nasza mała porażka w planowaniu wyjazdu. Przyznam szczerze, nie spodziewałam się po Yosemite wielkiego wow. Wiedziałam, że będzie ładnie, że widoczki, wodospady, ale nie nastawiałam się na wielkie ochy i achy i głównie dzięki moim namowom na Yosemite zaplanowaliśmy tylko 1.5 dnia. Głupia ja. Yosemite jest cudne. Piękne, wyjątkowe, zapierające dech w piersiach.
Do planowania wędrówek nam bardzo przydała się strona http://www.yosemitehikes.com/hikes.htm . Nie tylko pokazuje wszystkie dostępne szlaki, ich długość, wzniesienie i zatłoczenie, ale też rzeczy mniej wymierne, takie jak poziom trudności czy malowniczość. Ja osobiście przyznać muszę, że zgadzam się z opisami na powyższym portalu. Trasy zielone rzeczywiście są bardzo lekkie, śmiało wybrać się mogą rodziny z dzieciakami, czy osoby starsze. Trasy żółte myślę, że są do zrobienia nawet dla osób mało doświadczonych w turystyce górskiej (choć Kalifornia jest jednym ze stanów, w którym najbardziej dba się o aktywność fizyczną, to oznaczenia kolorów zakładam, że dotyczą ogółu Amerykanów którzy, nie ukrywajmy, mogą mieć w górach nieco trudniej od przeciętnych Kowalskich…;)), tras czerwonych nie sprawdzaliśmy, ale bez wcześniejszego przygotowania mogą być dość ryzykowne.
My przeszliśmy 3 trasy (Lower Yosemite Falls, Mist Trail i Columbia Rock) i do tej pory plujemy sobie w brodę, że nie mogliśmy zostać tam jeszcze minimum 1-2 dni, bo z każdym przebytym kilometrem chciało się więcej i więcej. Tym bardziej, że w marcu szlaki nie były jeszcze zatłoczone, wędrowanie tam było więc ogromną przyjemnością.
Należy tylko pamiętać, że Park położony jest na wysokości od 700 do 4000m n.p.m., trzeba liczyć się więc z różnicami wysokości i zmianami temperatur. Bez ciepłej kurtki ani rusz, tym bardziej, że wydawać by się mogło delikatna mgiełka od wodospadu, może skutecznie przemoczyć nas do suchej nitki.
Z – jak zakupy
To, co kobiety lubią najbardziej, czyli odzież i buty. Stany to raj jeśli chodzi o uzupełnianie szafy. Z mojego pierwszego pobytu w Stanach bardzo dobrze wspominam sieć Premium Outlets http://www.premiumoutlets.com/ Coś na wzór naszych Factory Outlets, tylko z o wiele ciekawszymi markami i o wiele lepszymi cenami. Będąc w Wisconsin i Illinois w 2013 z każdej wizyty w takim outlecie wychodziłam obładowana torbami, nic więc dziwnego, że Premium Outlets było też moim pierwszym zakupowym celem podczas pobytu w tym roku. A tu zdziwienie, bo ceny mocno przeciętne. Nadal było taniej niż w Polsce, szczególnie w przypadku takich marek jak Tommy Hilfiger, Michael Kors czy Ralph Lauren, ale ceny już nie powalały tak jak poprzednio. Może powodem jest wysoki kurs dolara, a może to, że poprzedni pobyt nakładał się na okres wyprzedaży z okazji 4 lipca, w każdym razie po pierwszej wizycie wyszłam mocno niepocieszona. Potrzeba jednak matką wynalazku, dzięki zakupowej porażce w Premium Outlets, otworzyłam się na inne outlety i dokonałam wielu, ciekawych odkryć.
Ross Dress For Less – mój faworyt. Sklep typu TK Maxx, gdzie znajdziemy odzież, obuwie przeróżnych marek, kosmetyki, walizki, akcesoria do domu, zabawki i drobne przekąski. Zdecydowany faworyt cenowy, bardzo fajnie też zaopatrzony. Ubrania mojego ulubionego Hilfigera tam traktowane są jak przeciętna, zwykła szmata, walają się po podłogach, są deptane, nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Okulary przeciwsłoneczne tejże firmy w Rossie znaleźć można za 9$, polówki za 10, koszulki Adidasa też poniżej 9, duża torba podróżna Columbia (bo gdzieś te fatałaszki w drodze powrotnej trzeba było pomieścić…
:P) za 18. Mogłabym wymieniać i wymieniać.
TJ Maxx – czyli nasz TK Maxx. Nie odbiega zbytnio od znanego nam TK Maxxa, z tym, że wybór większy i marki porządniejsze (CK czy Kors na każdym rogu, w cenach odzieży czy obuwia z polskich sieciówek). Nieco drożej niż w Ross, ale też mniejszy bałagan, więc buszuje się między regałami trochę przyjemniej.
Marshalls – najwyższa jakość jeśli chodzi o porządek, ale też najwyższe ceny. Ceny regularne nie powalają, warto się więc zainteresować ichnimi promocjami. Duży plus jednak za dostępność kosmetyków. Produkty z niedocenianego trochę w Stanach Body Shopu są tam wyprzedawane za 2-3$ za sztukę.
Poza wspomnianymi outletami warto wybrać się też do standardowych sklepów znanych nam marek, jeśli na dodatek trafimy na okres wyprzedażowy, to możemy się miło zaskoczyć. Na pewno warto zahaczyć o Hollister, koszulki za 7-8$, jeansy za 20. Podobnie nieporównywalne do europejskich ceny w Aeropostale czy Abercrombie & Fitch. Marki, które u nas są postrzegane jako mocno średnia półka, jak Michael Kors czy Ralph Lauren, tam traktowane są marki ogólnodostępne, na które każdy ordinary Joe może sobie pozwolić. Warto więc do świnki skarbonki wrzucić o kilka dolarów więcej, a korzystając z wizyty w Stanach, przy okazji wymienić garderobę.
I to byłoby na tyle z mojego podsumowania. Dziękuję za zainteresowanie i za to, że chciało Wam się czekać na kolejne części…
;) Mam nadzieję, że do następnej relacji!
A.
P.S. Sprawa z mandatem nadal się ciągnie, póki co odroczyli termin płatności do 15 sierpnia
:P
M jak mało, mało, chcemy więcej
:) A tak serio to gratuluję ciekawego pomysłu, oraz konkretnych danych - pomogą mi planować wyprawę w jeszcze drobniejszych szczegółach. Mam nadzieję, że będą kolejne 'literki' .
Cieszę się, że udało mi się wzbudzić zainteresowanie i że relacja się przyda
:)Po tych miłych komentarzach nie śmiałabym nawet nie dokończyć relacji! Pomysł już jest, brakuje tylko czasu na jego przelanie na papier. Zdradzając rąbka tajemnicy, kolejne będzie M jak mandat, czekam jeszcze na dalszy rozwój sprawy, żebym pisząc mogła nie tylko "pochwalić się", co nawywijałam, ale też ostrzec Was, ile taka przyjemność może kosztować...
;)
mocno przepraszam wszystkich zniecierpliwionych, do końca tygodnia obiecuję wrzucić resztę!
:)P.S. Dzięki za zainteresowanie, bardzo mi miło, że komuś chce się to czytać
:)
Świetna relacja. Z moich obserwacji wynika, że z policjantami nie ma co zaczynać. Jak mówią, że nie wolno parkować to się nie parkuje, jak jest taki a nie inny limit prędkości to się go nie przekracza. Jeden mandat mam już na swoim koncie za parkowanie po zmroku przy plaży. Co więcej pan szeryf zamknął nas oraz 5 innych samochodów na parkingu. Trzeba było zadzwonić na posterunek i poprosić, żeby nas wszystkich wypuścił. Wszystko skończyło się dobrze, ale jednak inna jest percepcja tego zawodu w Stanach, a inna w Polsce.
mandat news.Odpowiedź brzmiała mniej więcej tak: "Sąd rozpatrzył Pani odwołanie. Kwota do zapłaty 237$" (czyli bez zmian).Za ewentualną opłatą 35$ można go rozłożyć na raty, ale to by było na tyle z gestów dobrej woli.Taki smuteczek na zakończenie relacji.
@karpik - jeżeli to Twój debiut w relacji na forum to ja miałabym prośbę: możesz kupić bilet i pojechać gdziekolwiek!? Albo chociaż popisać trochę o tych już odbytych? Świetnie się czyta, doskonały poradnik. Gratuluję.
Gosiu, tak komplement z ust tak doświadczonej autorki relacji cieszy podwójnie, dzięki wielkie!
:)Na pewno zmotywowałaś mnie jeszcze bardziej do naskrobania czegoś przy najbliższej możliwej okazji
:)
Zdjęcia? Nawet gdyby nie było ani jednego przeczytałabym relację jednym tchem. Mnóstwo praktycznych porad, bez zbędnego wodolejstwa i opisywania każdego dnia z osobna. Bardzo dobrze piszesz. Czekam na następną relację;-)
Chciałam już pisać relację z Islandii, zaczęłam (ale nigdy nie dokończyłam) Czarnogórę, a więc do 3 razy sztuka - z USA relacja już być musi.
Fantastycznych relacji z tamtych okolic mamy już na forum mnóstwo i poprzeczka, aby jeszcze kogoś zaciekawić czymś nowym, podniesiona jest niesamowicie wysoko. Ja postaram się moje wspomnienia z Kalifornii opisać w trochę inny sposób: nie dzień po dniu, a w formie ciekawostek, spostrzeżeń i własnych opinii.
Będzie między innymi trochę o tym, co warto zwiedzić, ale też o Amerykanach samych w sobie, o milionach kalorii, o szale zakupowym i o mandatach niestety również.
W ramach wstępu kilka suchych faktów:
Lecieliśmy korzystając z promocji BA:
http://www.fly4free.pl/tanie-loty-do-ka ... -1241-pln/
(Dzięki fly4free!)
Dokładna trasa: Gdańsk - Goteborg - San Francisco, a powrót Ontario, CA - Dallas - Londyn - Kopenhaga - Berlin
Do Goteborga dolecieliśmy oczywiście Wizzairem, z Kopenhagi planowaliśmy wrócić SASem do Berlina. Planowaliśmy, ponieważ rzeczywistość pokrzyżowała plany. Lot Dallas - Londyn opóźnił się na tyle, że już podchodząc do lądowania wiedzieliśmy, że Londyn - Kopenhaga poleci bez nas. I wszystko byłoby OK gdyby nie fakt, że nasza podróż oficjalnie kończyła się w Kopenhadze, a lot CPH-TXL wykupiony mieliśmy na osobnym bilecie.
I tu wielki ukłon w stronę British Airways. Chociaż z automatu przenieśli nas na kolejny lot do Kopenhagi, kiedy dowiedzieli się, że przez to spóźnimy się na kolejny segment (nasz nowy LHR-CPH miał przylecieć o 14:15, a CPH-TXL wylecieć o 15:00, a nas dodatkowo musiałby czekać odbiór ton bagażu z amerykańskimi suwenirami), bez najmniejszego problemu przebookowali nas na lot LHR-WAW, dzięki któremu znaleźliśmy się w domu o dobrych 5h wcześniej, niż planowaliśmy (a po ponad 30h w podróży sami doskonale wiecie, że 5 godzin robi kolosalną różnicę!)
Będąc w USA przez równe 2 tygodnie zwiedziliśmy: San Francisco, Yosemite, liznęliśmy Parku Narodowego Sekwoi, zobaczyliśmy Dolinę Śmierci, Dolinę Ognia, Vegas, Big Sur i Los Angeles. Przejechaliśmy ok. 4000 km.
Zaliczyliśmy noclegi na kempingach, w motelach i hotelach kategorii od 2* do 5*. Przytyliśmy, wymieniliśmy garderobę na wiosnę, napstrykaliśmy 3.000 zdjęć. Każdy dzień był na tyle wyjątkowy i działo się w nim tyle nowych, ciekawych rzeczy, że nie jesteśmy w stanie określić, który wspominamy najmilej.
Wróciliśmy jeszcze bardziej zafascynowani Stanami, niż byliśmy wyjeżdżając tam (dla mnie była to druga wizyta w US, dla mojego Towarzysza Doli i Niedoli, w skrócie w relacji zwanego dalej TDIN, trzecia)
Jeśli planujecie podobną trasę w przyszłości i macie jakieś pytania, chętnie odpowiem, szczególnie teraz, kiedy wszystkie wspomnienia są jeszcze jak żywe.
A tymczasem powolutku zabieram się za pisanie, relacja właściwa nastąpi już wkrótce.
Zapraszam serdecznie!
A.A jak Annual Pass
America The Beautiful Annual Pass to nic innego jak karta, która pozwana na roczny, nielimitowany wstęp do wszystkich parków narodowych Stanów Zjednoczonych. Nie obowiązuje w parkach stanowych. Karta może mieć właściciela głównego i dodatkowego. Wystarczy, że jedna z osób wjeżdżających na teren parku jest właścicielem karty, aby móc wjechać bez dodatkowych opłat (oczywiście tylko autami osobowymi, małymi busami itp., 40osobowa wycieczka autokarowa na jednej karcie raczej nie wjedzie…). W przypadku parków, w których cena biletu zależy od ilości wstępujących osób, karta zezwala właścicielowi do zabrania na wycieczkę do 4 współtowarzyszy (wliczając właściciela). Dzieciaki <16 mają wjazd za darmo.
Koszt karty to 80$, można ją nabyć od ręki w zdecydowanej większości parków, które ją akceptują (lista poniżej)
http://store.usgs.gov/pass/PassIssuanceList.pdf
Zakładam, że większość z nasz korzystać będzie z tej karty w małych grupach, dlatego dobrze jest złożyć tylko jeden podpis, a miejsce na drugi zostawić innej osobie, która w trakcie jej ważności też zamierza podziwiać piękno amerykańskich parków (ważna jest to ostatniego dnia miesiąca, zaznaczonego u góry karty).
A jeśli nie znamy nikogo, kto w najbliższym czasie chciałby jej użyć? Forum fly4free służy pomocą! W wątku annual-pass-parki-narodowe-usa,17,67784 znajdziemy listę osób, które są zainteresowane kupnem, sami możemy też poinformować, że kartę mamy dostępną.
Nas świeżutkim Annual Passem, z miejscem na aż 2 podpisy poratował @luke_ro (dzięki raz jeszcze!). Zakładając, że karta odsprzedawana jest za połowę jej wartości (40$), tylko 40 dolców kosztuje nas nasze zwiedzanie. Czy ten koszt się zwraca? Nawet nie macie pojęcia jak szybko. My wykorzystaliśmy ją w Yosemite (standardowa cena 25$ od listopada do marca, w pozostałych m-cach 30$), Parku Narodowym Sekwoi (30$) i Dolinie Śmierci (20$). Nie trzeba być więc geniuszem matematycznym, żeby widzieć, że już się opłaca. Karta z jednym wolnym miejscem wróciła cała i zdrowa, czeka teraz na swoje dalsze przygody, które będą ją czekać z @Nvjc w czerwcu.
W dowolnym punkcie informacji turystycznej możemy też dostać zawieszkę do karty, która w wygodny sposób pozwala zawiesić ją pod lusterkiem, co ułatwia sprawę strażnikom, kiedy chcą sprawdzić, czy przypadkiem nie wtargnęliśmy do parku bez wniesienia opłaty. Przydaje się to szczególnie, gdy na terenie parku zostajemy na noc. Wjeżdżając na ich teren w późnych godzinach popołudniowych lub w nocy, w budce wjazdowej raczej nie uświadczymy już żadnego pracownika, który będzie w stanie wydać nam naklejkę na szybę potwierdzającą wniesienie opłaty, dobrze więc zawiesić chociaż kartę, bo strażnicy tam rzeczywiście są i rzeczywiście sprawdzają. Zdarzyło nam się raz nocować na kempingu i zapomnieć zawiesić karty, rano za wycieraczką czekało już na nas upomnienie z prośbą o stawienie się w recepcji kempingu/informacji turystycznej na dywanik i dokonanie opłaty. Oczywiście po pokazaniu karty na miejscu puszczają nas wolno, nie wiąże się to z żadną karą, ani mandatem.
B jak bezpieczeństwo
Podczas całego pobytu przez ani sekundę nie czułam zagrożenia (no może poza zagrożeniem siłami ponadnaturalnymi, ale o tym będzie w punkcie S). To już bardziej TDIN dopatrywał się gangusów tam, gdzie ich nie ma i setki razy sprawdzał wskaźnik przestępczości w danej dzielnicy, zanim zarezerwowaliśmy hotel.
http://www.neighborhoodscout.com/neighb ... ime-rates/
Jeśli ja miałabym zwrócić na coś uwagę, to bardziej byłaby to ilość bezdomnych, którzy w danej dzielnicy mogą zamieszkiwać. W centrum San Francisco było ich sporawo, w Downtown w Los Angeles już powiedziałabym, że mnóstwo. W okolicach Main Street i 3. Ulicy jest ulokowany tzw. Skid Row, czyli największe skupisko bezdomnych w USA (ich ilość szacuje się na ok. 8000 osób). Ci napotkani przez nas, a mieliśmy ich w okolicy hoteli niestety sporo, byli zdecydowanie niegroźni. Nie zaczepiali, nie byli agresywni, co najwyżej rozkładali się na ¾ chodnika ze swoim dobytkiem, lub tabliczkami proszącymi o kilka dolców. Aromat niemytego człowieka ciągnął się jednak metrami od danego osobnika, co nieco obniżało komfort spaceru. Jeśli podróżujecie z dzieciakami zakładam, że widok człowieka z kończynami zaatakowanymi gangreną też nie jest w czołówce rzeczy, które chcielibyście im pokazać, w takim więc przypadku sugerowałabym wybór noclegu niekoniecznie przy wspomnianej części centrum LA, czy też z dala od Market Street w San Francisco.
C jak Car Rental
Korzystając z porad w wątku wypozycznie-auta-w-usa-one-way-bez-dodatkowej-oplaty,128,39710 zdecydowaliśmy się na wynajem auta korzystając z pośrednika Economy Car Rentals. Za 33EUR zapłacone pośrednikowi i 218$ płatne w wypożyczalni (Alamo) dostaliśmy Hyundaia Accent, wyprodukowanego w lutym 2016. Nie ukrywam, przyjemnie jeździło się autkiem, w którym jeszcze pachniało nowością i które, jak to 99% aut w USA, miało automatyczną skrzynię biegów.
Wypożyczenie na 11 dni, zwrot w innej lokalizacji (Ontario), ale nadal w obrębie stanu. Szukając tej jedynej oferty widziałam, że dość sporo wypożyczalni nie dolicza dodatkowych opłat za zwrot w obrębie Kalifornii (część nawet pozwalała na darmowy zwrot w Vegas), tak też było i w naszym przypadku.
Autko odbieramy w centrum San Francisco, w siedzibie Alamo przy Bush Street. W Internecie aż huczy od skarg, w których klienci narzekają, że czekali w kilkugodzinnej kolejce, by odebrać auto w tej lokalizacji i filmików, które tę kolejkę dokumentują. Może to łut szczęścia, ale my swój samochód odebraliśmy od ręki, bez najmniejszego oczekiwania (odbiór ok. 10:00 rano). Co prawda jego wydanie trwało może nie najkrócej, więc zakładam, że gdyby spragnionych podróży klientów zebrało się kilku w danym momencie, to można byłoby trochę poczekać, z drugiej jednak strony w biurze było dostępnych jeszcze 2 innych pracowników, którzy zapewne też byliby chętni do pomocy.
W cenie wliczone jest już pełne ubezpieczenie (nie był wymagany żaden depozyt, duży plus dla Alamo) i zwrot poza godzinami otwarcia biura w Ontario. Pracownik zaoferował jedynie dodatkowe ubezpieczenie NNW lub nawigację, nie był jednak przy tym ani trochę nachalny, czego wielu pracowników innych wypożyczalni mogłoby się od niego uczyć… ;) Mamy też wybór, czy chcemy oddać auto z pełnym bakiem, czy dotankowanie będzie miało być zrobione przez Alamo. Wybieramy oczywiście pierwszą opcję, bo nie muszę chyba dodawać, że wypożyczalniany cennik benzyny jest nieco złodziejski ;). Potem już tylko krótkim chodnikiem przechodzimy na parking i jedziemy do…
D jak Dolina Ognia
… mojego chyba ulubionego miejsca całej tej wyprawy - Parku Stanowego Doliny Ognia, położonego w Nevadzie, ok. 80 km od Vegas. Kiedy dojeżdżamy, leje. Zatrzymujemy się tuż przed wjazdem do parku, bo TDIN zamarzył się spacer w ciepłym, letnim deszczu. Rozważamy, czy jechać dalej, płacić za wstęp do parku (jest to park stanowy, więc Annual Pass nie obowiązuje). Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że wstęp kosztuje tylko 10$ i że będzie to chyba najlepiej wydanych 10 baksów całego naszego wyjazdu.
Zaczyna się przejaśniać, podejmujemy więc decyzję: wjeżdżamy. Ledwie po przekroczeniu granicy parku naszym oczom ukazuje się to:
A później jest już tylko lepiej.
Otaczająca nas czerwień piaskowca, w połączeniu z przerażającą wręcz czasami ciszą, sprawia niezapomniane wrażenie. Do wyboru mamy kilkanaście szlaków turystycznych, większość bardzo krótkich, ok. 1-2 mili. Którykolwiek wybierzecie gwarantuję, że będziecie zachwyceni, a widoki zapierać będą dech w piersiach.
Moim ulubionym był chyba Mouse’s Tank (niecała 1 mila), na którego końcu, po wspięciu się na niewysoką skałkę, znajdujemy zagłębienie wyglądające jak sofa, z której można pomachać nóżkami i ponapawać się cudownym widokiem. Z resztą co tu dużo pisać:
Jeśli więc kiedykolwiek przyjdzie Wam do głowy zastanawiać się, czy mając Annual Pass warto jeszcze wydawać dodatkowe pieniądze na parki stanowe, przestańcie natychmiast. Bez zastanowienia pakujcie się w auto, jedźcie do Doliny Ognia i zarezerwujcie na niego minimum jeden pełny dzień, od wschodu do zachodu słońca. A potem pochwalcie się zdjęciami!E jak emocje
Te pozytywne, bo takich Amerykanie wyzwalają najwięcej. Są fajni. Koniec kropka. Wiem, że znajdą się tacy, którym Amerykanin podstawił nogę na chodniku, zajechał drogę, czy wykupił ostatniego bajgla z kremowym serkiem w Dunkin Donuts. Ja, podczas obu moich krótkich pobytów zaobserwowałam jednak, że wiele interesujących cech ma ten naród i tego będę się trzymać.
Amerykanie to gaduły. Będą zagadywać Cię w autobusie, w kolejce w knajpie i na przejściu dla pieszych. Jeśli na dodatek będziesz z bobasem albo supersłodkim piesełkiem, to będą zagadywać Cię 1000 razy bardziej. Dla polskiego introwertyka ta amerykańskość na początku może być szokiem. Bo oni nie przestaną gadać, żebyś w spokoju zrobił zakupy, nie przestaną pytać gdzie leży Polska, bo nigdy tam nie byli. A potem minie kilka dni… i takie zachowanie też Ci się udzieli.
Nie potrafię tego opisać, ale po kilku dniach pobytu czułam wewnętrzną potrzebę, żeby też ich zagadywać, też się do nich uśmiechać, też mówić, że kocham ich pieska. Bo oni kochają wszystko. Będą kochać Twoje spodnie, Twoje imię i Twój akcent (szczególnie kiedy wybitnie będziesz starać się wyzbyć swojego brytyjskiego zaciągania i będzie Ci się wydawało, że zaczynasz już brzmieć pięknie amerykańsko...)
Mają też ogromne zaufanie do drugiego człowieka. Kiedy spaliśmy na polach namiotowych, nie zauważyłam, żeby Amerykanie z przesadną czujnością zamykali swoje campery wychodząc na 5 minut do toalety. Ba! W tychże publicznych toaletach zostawiali na noc do ładowania swoje telefony, bo przecież nikt im ich nie zabierze, skoro nie są jego, prawda?
F jak Filmy
W Kalifornii, jak i w całych Stanach, wiele jest miejsc, które kojarzą nam się z filmami. Możemy znaleźć obiekty znane z filmów, możemy zobaczyć miejsce, w którym rozdawane są Oscary (nic nadzwyczajnego, naprawdę!), możemy mieć też szansę zobaczyć, jak się filmy kręci.
Pod adresem http://www.onlocationvacations.com znajdziemy kalendarz i blog, który pokazuje gdzie i w jakim miejscu kręcony będzie film/serial, czasami też kto będzie występował. Oczywiście nie ma co liczyć, że na wyciągnięcie ręki będziemy mieli gwiazdy wielkiego formatu, ale będąc w pobliżu zawsze można rzucić okiem i sprawdzić, czy nic ciekawego nie da się przyuważyć.
Alternatywnie tutaj można próbować zapisać się na nagrania sitcomów http://tvtickets.com/fmi/shows/recordlist.php?skip=0 lub programów rozrywkowych http://1iota.com . Nie próbowaliśmy, bo TDIN stwierdził, że śmianie się i klaskanie na zawołanie przez kilka godzin będzie tylko stratą czasu, choć ja bardzo chętnie chciałabym sprawdzić jak to wygląda po drugiej stronie. Może następnym razem da się namówić…
G jak Groupon
W Polsce Groupon działa tak sobie. Każdy z nas trafił pewnie kilka razy na niezłe deale, ale też kilka razy się przejechał, bo kupon, który wzbudził zainteresowanie można było zrealizować tylko w środy między 14:15 a 14:30, w dni nieparzyste i tylko po wcześniejszej rezerwacji gołębiem pocztowym.
Przetestowaliśmy Groupon w USA i od razu widać różnicę. Interesowała nas głównie oferta gastronomiczna, aby znaleźć jakąś alternatywę dla hambugsów z frytkami, a przy okazji nie zbankrutować. Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to brak konieczności rezerwacji w restauracji. Zamawiasz, pokazujesz kupon kelnerowi przy składaniu zamówienia (w razie gdyby w lokalu nie było wi-fi, co jest rzadkością, robiliśmy przed wyjściem z hotelu zrzut ekranu z kodem kreskowym i to w zupełności wystarczało do jego zrealizowania)… i już jesz. Żadnych drobnych druczków, żadnych kruczków. Kolejna sprawa, to ogromna różnorodność. W większych miastach, np. w SF lub LA, do wyboru mieliśmy setki, jeśli nawet nie tysiące lokali, zdecydować się więc ten jeden jedyny było też nie lada wyzwaniem. Wybieraliśmy więc zazwyczaj zakładkę z polecanymi ofertami, wyszukiwaliśmy kilka, które byłyby w stanie spełnić nasze zachcianki, a później wybieraliśmy tę, do której najłatwiej było nam się dostać, lub która wyróżniała się najlepszymi opiniami innych użytkowników.
Żeby było jeszcze ciekawiej, Groupon bardzo często publikuje kody rabatowe, które atrakcyjne już ceny pozwala zbić jeszcze bardziej. Przykładem może być kod dla nowych użytkowników, który obniża o 10$ wartość zamówienia o minimalnej kwocie 25 dolców. Dzięki temu za 17 dolarów zjedliśmy dwudaniowy obiad dla dwojga w knajpce z owocami morza w LA. Szansę na spróbowanie homara w tej cenie uważam za całkiem niezłą okazję. Oczywiście oprócz Groupona do całkowitego kosztu dochodzą również napiwki, w USA przyjmuje się, że jeśli jesteś zadowolony z obsługi, powinieneś zostawić napiwek w wysokości minimum 15% wartości zamówienia. Ale nawet wliczając napiwek, cena końcowa całego wyjścia wciąż jest bardzo, bardzo atrakcyjna. Jeśli płacisz kartą, kelner przyniesie Ci długopis, którym na paragonie będziesz mógł dopisać kwotę, którą chciałbyś doliczyć. Nie robią tego jednak ani trochę narzucając się, a nawet jeśli dostanie mniej, mimo wszystko do samego końca zachowuje się profesjonalnie i traktuje Cię tak samo dobrze.
Z Grouponem wiąże się też ciekawa historia, która pokazuje odmienną od powszechnej nam jakości obsługi gości w restauracji i robienia lokalowi dobrego PRu. Wyszukując na mapce lokal, do którego chcieliśmy się udać nie zauważyliśmy, że ma on w Los Angeles 2 punkty i trafiliśmy oczywiście nie do tego, w którym Groupon obowiązywał. Kelnerka ze szczerym smutkiem poinformowała, że wydaje jej się, że u nich niestety nie będziemy mogli go zrealizować, ale mimo wszystko pobiegła skonsultować sprawę z Managerem, czy oby na pewno nie da się nic dla nas zrobić. Mimo jej chęci, kuponu użyć jednak nie mogliśmy, no trudno, za nieuwagę się płaci. Złożyliśmy zamówienie (co prawda nieco mniejsze niż planowaliśmy korzystając z kuponu), a kiedy chcieliśmy zapłacić kelnerka poinformowała, że koszt naszego zamówienia pokrywa dziś lokal. (a Groupon oczywiście nadal mogliśmy wykorzystać w lokalizacji właściwej) Można? Można! Jeśli więc kiedykolwiek wrócę jeszcze do Kalifornii, na pewno ponownie tam zajrzę, a tymczasem polecam Wam lokal Killer Shrimp w Los Angeles, Vegas lub San Francisco http://killershrimp.com/
H jak Heart Attack Grill
Jeszcze trochę w temacie jedzenia. Lokal, do którego można zabrać teściową, żeby ją szybciej wysłać na tamten świat, bo jej organizm może nie przetrzymać ilości kalorii, które pochłonie, ale jednocześnie zrobiony z takim pomysłem, że odwiedziny w nim są atrakcją samą w sobie. Zlokalizowany jest w Vegas, przy Fremont Street, a jej motywem przewodnim jest szpital. Przed wejściem czeka na nas waga (na szczęście nieobowiązkowa!), pacjenci ważący ponad 150kg jedzą za darmo. Po wejściu pielęgniarki – kelnerki (w wybitnie obcisłych w strategicznych miejscach fartuszkach) ubierają nas w szpitalny kaftanik i odprowadzają na salę, czyli do stolika. Lokal, jak sama nazwa wskazuje, chce doprowadzić Cię do zawału serca, serwując Ci jak najbardziej kaloryczne posiłki. Hamburger ma 8 możliwych wielkości, od klasycznego z pojedynczym kotletem, do ośmiokotletowego bypassa ważącego 2 kg i mającego blisko 20.000 kalorii. Śmiałków, którzy pochłoną go całego, pielęgniareczki z lokalu wywożą na wózku inwalidzkim. Jakby komuś jeszcze było mało, do tego wjechać może koszyczek frytek smażonych na smalcu, gęste śmietanowe shake’i albo shoty serwowane strzykawką, bądź z kroplówki.
Mierzcie jednak siły na zamiary: jeśli nie skończycie swojego burgera, pielęgniarka zaprosi Was na środek sali i sromotnie zleje zad drewnianą dechą (chociaż patrząc na pielęgniarki niektórzy panowie pewnie celowo zostawią ostatniego kęsa…;)). U nas obyło się bez kary, mój single i potrójniak TDIN zostały pochłonięte w całości, poddaliśmy się tylko z frytkami. Na szczęście nasza siostra prowadząca powiedziała, że za frytki nie leje, nie ma litości tylko, gdy pacjenci zostawią mięsko („chociaż zjedz mięsko, a ziemniaki zostaw”). Ale są gorsze piguły, więc miejcie się na baczności i wstąpcie tam tylko będąc wybitnie, ale to wybitnie głodni.
I jak Internet
Wiedzieliśmy, że dostęp do Internetu będzie nam niezbędny, chociażby do codziennego planowania tras przejazdu. Dla świętego spokoju początkowo byliśmy już zdecydowani na zakup startera LycaMobile http://www.lycamobile.us/en/ lub karty bez abonamentu w Best Buy, aby przy okazji też mieć narzędzie do taniego kontaktowania się z Polską. Całe szczęście, że cena odwiodła nas od tego pomysłu (plan, który nas interesował kosztowałby ok. 70$), bo ogólnodostępny Internet umożliwił nam zdecydowanie wszystko, czego potrzebowaliśmy.
Każdy obiekt, w którym nocowaliśmy (oprócz pól namiotowych, rzecz jasna), oferował darmowy i szybki dostęp do Internetu. Nie mieliśmy najmniejszych problemów z video rozmowami na Skype, czy ściąganiem setek MB map offline.
Standardem jest również wifi w knajpach, ale także np. w supermarketach czy sklepach z odzieżą. Mogliśmy dzięki temu odprawić się na nasz lot powrotny tuż po otwarciu check-inu i wybrać interesujące nas miejsca w samolocie, akurat podczas robienia zakupów w Kohl’sie, bez bycia uwiązanym w tym konkretnym czasie w hotelu.
Gorzej, jeśli będziecie zmuszeni do korzystania z transmisji danych. Zgodnie z SMSem, którego dostałam od operatora, koszt to 1,81zł za każdych rozpoczętych 100KB. Ale gwarantuję, że szanse na to, że będziecie musieli użyć tej opcji są minimalne, bo darmowe wifi będzie otaczało Was z każdej strony (chyba, że znajdziecie się pośrodku niczego w momencie gwałtownej ulewy i desperacko będziecie musieli zamówić Ubera… ;))
J jak jedzenie
Tym razem to supermarketowe. Zakupy robiliśmy głównie w Walmarcie, raz czy dwa wylądowaliśmy w Targecie, który to jednak jeśli chodzi o zakupy spożywcze wypada dużo gorzej, niż Walmart.
Walmart to takie nasze Tesco, tylko odpowiednio większe. Kupicie w nim koszulkę, telewizor, namiot i bułkę, ale za to będziecie mieć problem ze znalezieniem marchewki albo gruszki. Bo pomimo ogromu Walmartów, w których bywaliśmy, stoiska owocowo-warzywne w większości z nich przypominały wielkością część warzywniakową w Żabce, a wybór świeżych owoców czy warzyw był bardzo, bardzo, bardzo mocno ograniczony. Świeże pomarańcze czy awokado można było za to kupić bezpośrednio na przydrożnych straganach za 3 dolce, podróżując po stanie będziecie widzieć je na każdym kroku, jak tylko zjedziecie z autostrady.
W marketach króluje oczywiście gotowa żywność, działy z mrożonkami i daniami do odgrzania ciągną się wręcz kilometrami. Znaleźć też można takie wynalazki jak umyte i pokrojone jabłka, czy obrane jajka ugotowane już na twardo. Ciężko jest też znaleźć nadający się do spożycia napój, większość z nich jest tak wybitnie słodka, że zdarzało nam się rozrabiać je pół na pół z wodą, a i wtedy wywoływały mdłości. Polecam wszystko z napisem light, to co dla Amerykanów jest dietetyczne, dla nas jest tak w sam raz, jeśli chodzi o walory smakowo-cukrowe.
Ceny wyższe niż w Polsce, ale za to niższe, niż np. we Włoszech czy Hiszpanii. Przykładowy mix cen z Walmartu:
czteropak Starbucks Frappucino w butelkach – 5.5$
danie gotowe w puszce – 1-2$
galon (3.8L) soku pomarańczowego – 3$
mango – 2$
opakowanie śniadaniowych batoników zbożowych – 3$
czteropak batoników proteinowych – 5$
ciastka Pop Tarts (polecam!!) – 2$ za 8sztuk
batoniki typu Snickers itp. – 1$
2l napoju gazowanego (tego zabójczo słodkiego) – 1$
woda mineralna – 1$ za galon
6pak piw z lokalnych browarów (butelki 0,3l) – ok. 10-12$
opakowanie pieczywa – 3$
parówki – 2$
Fajnym i ekonomicznym rozwiązaniem, są duże, gotowe kanapki, tzw. sub(s). Za 6-7$ kupowaliśmy wielką kanapkę, nafaszerowaną wręcz mięsem po brzegi (która naszej dwójce wystarczała spokojnie na kolację i jeszcze na śniadanie, a potrafimy zjeść sporo! ;)).
Za niecałego dolca można dostać też bardzo skuteczne shoty energetyczne, które nie raz ratowały mnie, kiedy już po kilkuset kilometrach jazdy przysypiałam za kółkiem (wątroba mnie musi nienawidzić po tym wyjeździe…)
Dobre ceny można też znaleźć w sklepach Dollar Store czy Dollar Tree (coś a’la brytyjski Poundland). Sklep typu mydło i powidło, spożywka jest tam tylko dodatkiem, ale można upolować coś na mały głód za dolca albo półtora. http://shop.dollarstore.com/
K jak kempingi
4 noce naszego pobytu spędziliśmy na polach namiotowych w parkach narodowych. Ceny wahały się od 18 do 58$, a rezerwacji dokonywać można na stronie http://www.reserveamerica.com lub http://www.recreation.gov
Jeśli wiecie, z dużym wyprzedzeniem, kiedy i gdzie będziecie chcieli nocować, dobrze rozglądać się za promocjami, które są przez nich organizowane. Od czasu do czasu robią akcję promocyjną, gdzie noclegi w terminach oddalonych o ok. 4-5 miesięcy wyprzedawane są za 10$. W cenie, w przypadku noclegu z własnym namiotem, jest miejsce parkingowe dla auta, stół piknikowy, grill i oczywiście miejsce do rozbicia namiotu.
Nasz pierwszy kemping to Upper Pines na terenie Yosemite, za 26$. Jeśli wybierzecie to miejsce, to nie popełniajcie tego błędu, co my i nie planujcie dojazdu tak, aby zjawić się tam po zmroku. Znajduje się on w środku parku, dojazd do niego to ciąg serpentyn i zakrętów nad przepaścią. Nie dość, że będziecie mieli więc w nocy pełne galoty, że zaraz wyskoczy Wam na drogę niedźwiedź, a próbując go ominąć spadniecie w przepaść, to na dodatek stracicie całą masę widoków, które na tej trasie roztaczają się za dnia.
Przy każdym miejscu campingowym w Upper Pines znajduje się również blaszana szafka na jedzenie, istnieje bowiem absolutny zakaz trzymania pożywienia poza tym miejscem, ze względu na obecność Pana Niedźwiedzia Czarnego (który to tylko w 2015 roku chciał spotkać się z ludźmi zwiedzającymi park ponad 70 razy, o ile dobrze pamiętam). W toaletach są gniazka z prądem, nie ma jednak pryszniców.
Kolejny to Furnace Creek w Dolinie Śmierci (18$). Najbardziej malowniczo położony i z najbardziej rozgwieżdżonym tej nocy niebem, jakie kiedykolwiek widziałam. A zarazem najgorsza chyba nasza noc, ze względu na wiatry, szalejące w Dolinie. Jeśli zdecydujecie się tam nocować, to koniecznie, ale to koniecznie, zaopatrzcie się w solidny, spory namiot i jak największą ilość śledzi, aby dokładnie go uziemić. My z Polski zabraliśmy naszą ekonomiczną dwójkę z Decathlonu (która przy olbrzymich namiotach Amerykanów wyglądała co najwyżej jak buda dla psa…), która niestety nie miała szans z szalejącym wiatrem. Po kilku godzinach wiercenia się bez snu i oczekiwania, czy w końcu nas porwie, zdecydowaliśmy się na złamanie campingowego zakazu i pójście spać do auta. Wichura była tak ogromna, że bujało nawet naszym Hyundaiem, ale kiedy już zamknęliśmy się w środku i przynajmniej trochę ucichło nam w uszach, zasnęliśmy jak dzieci. Nie słyszeliśmy nawet strażnika parku, który za wycieraczkę wkładał nam upomnienie dot. zakazu spania w samochodach. I znowu trzeba było iść na dywanik do informacji turystycznej… ;)
Trzeci jest Pioneers Point za 34$ położony na południu Parku Narodowego Sekwoi. Bardzo kameralny, w marcu jeszcze częściowo zamknięty i bez możliwości rezerwacji konkretnego miejsca (kto pierwszy, ten lepszy, można rozbić się gdzie się chce). Oprócz nas rozbity był jeszcze tylko jeden namiot i zaparkowany jeden kamper, nie zamarzliśmy, nie wywiało nas, więc po dwóch wcześniejszych nocach byliśmy mocno podejrzliwi gdzie jest haczyk.
I na zakończenie Pfeiffer Big Sur za zawrotnych 58$. Przy ten cenie spodziewaliśmy się odpowiednio wielu udogodnień, od poprzedników nie różnił się jednak niczym poza tym, że dostępne były w nim prysznice. Położony był za to w głębokim lesie, dzięki drzewom otaczającymi miejsce kempingowe, było dość kameralnie, pomimo sporego obłożenia.
Do większości z campingów dojeżdżaliśmy wieczorem, kiedy nie było już w obiekcie nikogo z pracowników. We wszystkich punktach, w których obowiązywała rezerwacja miejsc, na budce wjazdowej wisiała kartka z nazwiskami gości na dany dzień i z przypomnieniem o numerze zarezerwowanego miejsca. Następnego dnia rano trzeba było tylko udać się do strażnika i potwierdzić kilka danych (zazwyczaj pytali wyłącznie o adres i numer telefonu).
L jak Las Vegas
Niby miasto jakich w USA wiele. Niby są ciekawe muzea, ale nic nie zapadło nam w pamięć wyjątkowo mocno. Ale potem nadszedł wieczór…i zakochałam się. Przechadzanie się po Stripie, spoglądając na gigantyczne, pomysłowo oświetlone hotele i słuchając napływającej zewsząd głośnej muzyki było dla mnie czymś niezapomnianym.
Plusem Vegas jest parkowanie, właściwie każdy hotel ma swój prywatny parking. Niezależnie od kategorii hotelu, posiadają one zazwyczaj zarówno parking „samoobsługowy”, jak i valet parking, czyli taki, gdzie parkingowy odbiera od Ciebie auto i to on jest odpowiedzialny za jego zaparkowanie i później podstawienie pod drzwi. Ogólną zasadą jest napiwkowanie pracownika w momencie wyjeżdżania z valet parkingu, ale mile widziane jest przez nich również kilka baksów wręczone do ręki w trakcie jego odstawiania.
Vegas to również świątynia koncertów, show i innych tego typu występów. Każdy hotel stara się przyciągnąć swoją gwiazdę, która przebije występ u konkurencji. Standardem są więc koncerty Celine Dion, Eltona Johna czy występ Davida Copperfielda. Bilety można kupić w licznych kasach biletowych rozsianych wzdłuż Stripu, z pomocą przychodzi też Groupon, gdzie bilety na wiele koncertów czy pokazów znaleźć można w odpowiednio obniżonych cenach.M – jak mandat
Ze smutkiem i z podkulonym ogonem chciałabym napisać Wam też o mandacie. O tym, jak się jeździ w Stanach będzie osobna literka, więc tutaj tylko szybko w ramach wstępu: Kiedy droga jest szeroka, pusta i prosta, zdarza się czasami, że kierowca depnie. Uprzedzając komentarze forumowiczów z drogówki, nie pochwalam, nie zachęcam, wręcz przeciwnie, sama na ogół jestem bardzo rozważnym kierowcą, rzadko wyprzedzam, nie zmieniam gwałtownie pasa… no ale depnąć lubię czasami.
W Kalifornii ograniczenie prędkości (maksymalne) to 65mil/h (105km/h). I choć oczywiście ograniczenia ktoś po coś ustalił i powinno się ich przestrzegać (tak, wiem, wiem!), to w Stanach jest to wyjątkowo trudne, bo warunki zdecydowanie mówią coś innego.
Ale do rzeczy. Na autostradach bardzo często zobaczyć można znaki „Highway Patrol”, równie często jak tenże patrol na żywo, który stojąc na poboczu wypisuje mandat dla złapanych delikwentów. Rankiem dnia nieszczęsnego również zobaczyłam znak w połączeniu z delikwentem i na głos zaczęłam się zastanawiać jak powinnam się zachować, gdybym to ja znalazła się na jego miejscu. Oczywiście dostałam kilka złotych rad od TDIN („trzymaj ręce na kierownicy, żadnych gwałtownych ruchów”), których nie spodziewałam się użyć, a już na pewno nie tak szybko.
Kilka godzin później w lusterku wstecznym ujrzałam czerwono-niebieskie koguty i do rad TDIN bezwzględnie się dostosowałam. Miałam cień nadziei, że może jak Pan Patrol zobaczy turystów, to pozwoli zażartować, zrobić kota ze Shreka, pogrozi paluszkiem i puści wolno. Pan (przynajmniej na służbie) był jednak zupełnym przeciwieństwem poznanych przez nas wcześniej Amerykanów. Z kamienną twarzą poinformował, że powodem zatrzymania jest nadmierna prędkość, poprosił o prawo jazdy i polisę ubezpieczeniową i poszedł wypisywać mandat.
Trochę mu to zajęło, ale kiedy wrócił, naszym oczom ukazała się żółta karteczka informująca o osiągniętej prędkości 75mil/h (120km/h, bez przesady! :P) i z polem do podpisu. Podpisując oświadczyłam, że jeśli do 4 maja nie przyznam się do winy, zobowiązuję się pojawić w sądzie w celu złożenia wyjaśnień. Co ciekawe, na mandacie pojawiła się też informacja o moim wzroście i wadze, które oczywiście Pan Mruk wpisał na oko. Dzięki temu zostałam zmniejszona o jakieś 30cm, ale kilogramów dziwnym trafem nie ubyło! :P Podpisałam, odebrałam i szukam najważniejszego: ILE?! Okazuje się, że kwoty mandatu w Kalifornii nie poznajemy od razu.
Podpisany przeze mnie świstek trafił do sądu, który to miał 10 dni roboczych na przeanalizowanie mojego występku i nałożenie mandatu. Pocztą przychodzi oficjalne pismo, kilka dni wcześniej informacja o mandacie pojawia się jednak już online (wystarczy zalogować się na stronie właściwego sądu, podać numer mandatu/nazwisko i datę ur).
I tu się zaczyna smuteczek. O ile Internet nie kłamie, to mandat właściwy za przekroczenie do 15mil/h to 35$. Ale to dopiero początek, bo dodatkowo nakładana jest cała masa kosztów administracyjnych (sądowych itp.), dzięki czemu całkowita kwota do zapłaty w moim przypadku wzrosła do… 237$ :(
Wiem, wiem, trzeba było jechać przepisowo, a nie teraz płakać. Formularz online pozwolił mi wydłużyć termin płatności do początku czerwca, wystosowałam też błagalne pismo do Sądu w Santa Barbara o przeanalizowanie, czy oby na pewno nie chcieliby dostać troszeczkę mniej tych dolarów… Na odpowiedź będę musiała pewnie jeszcze trochę poczekać, ale Was ostrzegam: uważajcie na limity w Kalifornii, bo jak dacie się złapać, to portfel zapłacze… albo jedźcie do Nevady, tam 75mil na godzinę to wciąż dozwolona prędkość :P
N – jak noclegi
Tym razem te hotelowe, bo o campingach już było. W większości przypadków nocowaliśmy w motelach-sieciówkach. Oczywiście ciężko po 1 nocy w jednym hotelu stwierdzić, jak prezentuje się dana sieć, ale na pewno można zaobserwować pewnie różnice. Wszystkie kształtują się bardzo podobnie cenowo i standardowo za pokój płacimy ok. 300zł, przy niestety dość skromnych warunkach. (niektóre hotele mają pokoje max 4 osobowe, ich cena nie zmienia się, niezależnie od ilości zameldowanych osób) Ale oczywiście korzystając z kodów zniżkowych zamieszczanych na fly4free ceny te można też porządnie zbić ;)
Econo Lodge – mocny typ. Spaliśmy w Econo w dwóch różnych miejscach. Plusem jest na pewno mikrofalówka w pokoju (w żadnej innej sieci tanich hoteli w USA się z tym nie spotkaliśmy). Jest też deska do prasowania, żelazko, pokoje spore, czyste (chociaż podczas drugiego pobytu dostaliśmy pokój dla palących, co niestety mocno dało się odczuć).Oba miały niewielkie baseniki, śniadania w cenie (kawa i gofry, będąc więc przyzwyczajonym do śniadań kontynentalnych, ciężko to jednak nazwać śniadaniem). Dodatkowa atrakcja: w jednym z nich dostaliśmy pokój z widokiem na … cmentarz ;) Cena za którą nam udało się upolować noclegi: 38$ (makemytrip, @mecenat, na rękach będę Cię nosić za tę wrzutę!) i 0$ (HotDollars na Hotwire) + 50$ depozytu pobierane przy meldunku, które wróciło na kartę po ok. 3-4 dniach
Quality Inn – zdecydowany faworyt. Sam hotel spory, wyglądem przypominał już nasze europejskie hoteliki, a nie amerykański motel. Świetny, spory basen, śniadanie, które już można śniadaniem nazwać (pieczywo, jajecznica, bekon, sery i serki, ciasta, muffiny, płatki, kawa, herbata, soki, owoce), bardzo mocny sygnał wifi. Cena: 28$ (makemytrip). Depozyt 100$, wrócił jednak dopiero po ponad tygodniu.
Rodeway Inn – Średnio. Trafiliśmy na kiepską lokalizację i parking, na który nikt z obsługi nie zwracał uwagi, a po którym kręciło się dość sporo podejrzanych typów w podejrzanych samochodach. Obsługa niezbyt przyjemna, wi-fi dramat (a pokój mieliśmy nad samą recepcją, gdzie wydawać by się mogło, że siła sygnału będzie najmocniejsza). Śniadania, lub czegokolwiek na kształt śniadania brak. Cena: 19$ (Hotwire), depozyt 50$
Ogólnie rzecz biorąc, kwestia noclegów w Stanach nie wygląda zbyt kolorowo. Jeśli bralibyśmy pod uwagę standardowe ceny, zakładając, że nie trafimy na żadną promocję, to boli. Motele, 1-2* hotele czasy świetności mają dawno za sobą, kurz, przypalona i brudna pościel, coś niedziałającego w pokoju jest tam więc na porządku dziennym. Z drugiej jednak strony, w większości przypadków do hotelu zjeżdża się tam późnym wieczorem, po całym dniu zwiedzania, więc jedyną rzeczą, która jest wówczas to szczęścia potrzebna jest łóżko (a łóżka mają tam ogromne!). W każdym, najtańszym nawet motelu, czekają jednak czyste ręczniki, przybory toaletowe, wszędzie jest wifi (zazwyczaj bardzo szybkie, poza małymi wyjątkami), często motele mają też basen. W każdym z hoteli pobierano nam z karty depozyt, na poczet ewentualnych szkód. Zazwyczaj było to 50$(również w niesieciowych hotelach, w których spaliśmy) 100$ w Quality Inn i 200$ w Mirage w Vegas. Biorąc pod uwagę fakt, że zwrot depozytu zazwyczaj trwa kilka dni, warto pamiętać o odpowiednich limitach na karcie, bo przy kilkutygodniowym pobycie kwoty blokad mogą skutecznie zamrozić nam sporą ilość środków.
O – jak oszałamiające widoki
Czyli literka typowo zdjęciowa. W Stanach niesamowite wrażenie robi natura. Miasta są ok, ale zdecydowanie częściej zdarzyło mi się powiedzieć „Jak tu pięknie!” będąc pośrodku niczego, kilkadziesiąt kilometrów do najbliższej stacji benzynowej, niż w SF, Vegas czy LA. Planując wyjazd chciałam zbalansować czas spędzony w mieście i w dziczy. Bo przecież te miasta są takie znane, tam musi być tyle wspaniałych rzeczy do obejrzenia. Owszem, są wspaniałe, zobaczenie Alcatraz, Stripu czy Hollywood na pewno zapamiętam na długo… ale gdybym teraz mogła wybrać, bez dwóch zdań zaplanowałabym dużo więcej czasu w parkach narodowych, aniżeli np. w San Francisco.
Molo w Santa Monica.
Kto pamięta intro Pełnej Chaty? :)
Dolina Śmierci
Panorama San Francisco widziana z Alcatraz
Bixby Bridge, Big Sur
Takie widoki towarzyszą nam cały czas, jadąc drogą nr 1 w stronę LA. Na tę trasę przeznaczcie sobie minimum 2 godziny więcej, niż zakładacie, bo postój na zdjęcia czekać Was będzie za każdym zakrętem :)
Okolice Parku Narodowego Sekwoi
Okolice Doliny Śmierci. W tle mój ulubiony znak ograniczenia prędkości do 65 mil :P
P – jak podróżowanie
Stwierdzam, że uwielbiam jeździć po Stanach… jak tylko udaje mi się ogarnąć pierwszą panikę związaną z ogromem skrzyżowań i wielkością autostrad ;) Ale pomimo tego jak duży ruch panuje w USA (każdy kto tylko może, jeździ wszędzie, gdzie tylko może autem), jeździ się bezpiecznie, spokojnie i fajnie. Amerykanie na drogach są niezwykle, ale to niezwykle uprzejmi. Każdy wpuści Cię na swój pas, kiedy zobaczy włączony kierunkowskaz, zwolni, przepuści i absolutnie nie przyjdzie mu do głowy dodać gazu, kiedy zobaczy kierowcę jadącego „na suwak”. Mało też trąbią, nawet centra miast wydają się dość ciche, jeśli chodzi o odgłosy klaksonów. Jeżdżą też bardzo przepisowo (pewnie dlatego, że mają takie wysokie mandaty!), zaledwie raz czy dwa zdarzyło nam się zobaczyć auto wyprzedzające na jednopasmowej, dwukierunkowej drodze.
Drogi, kolejny ciekawy temat. Królują oczywiście autostrady (najszersza, jaką jechaliśmy, to 6 pasmówka), ale nawet boczne drogi bardzo często mają 2 pasy. Te, które wyglądają jak polskie krajówki (jeden pas w każdą stronę + pas pobocza, jak na zdjęciu powyżej) to w Stanach raczej mniej uczęszczane drogi między mniejszymi miejscowościami. Wszędzie oczywiście bardzo ładna nawierzchnia, drogi proste. Przyjemna odmiana.
Dobrze jednak unikać autostrad w godzinach szczytu. Ile by nie miały pasów, to i tak nie są w stanie ogarnąć tysięcy Amerykanów wracających z pracy do domów. Najgorzej wspominamy chyba wjazd do Los Angeles. Od momentu przekroczenia tablicy wjazdowej do miasta, do dojazdu do hotelu w centrum, spędziliśmy w korku 2.5 godziny. Dojazd z Venice Beach do Centrum, jeszcze poza szczytem, bo ok. 14, zajął również kolejne 1.5 godziny. Nie pomagają nawet pasy HOV (oznaczone znakiem rombu, zwanym też diamencikiem), czyli pasy przeznaczone dla pojazdów, w których podróżują minimum 2 osoby. Ma to zachęcić Amerykanów do tzw. carpoolingu, czyli dogadywania się, np. ze znajomymi z pracy czy sąsiadami, w celu wspólnego dojeżdżania np. do pracy. Pasy te są w większości darmowe (poza pasami FasTrak, oznaczonymi fioletowym trójkącikiem), zazwyczaj jest to skrajny, lewy pas.
Choć drogi są ładne, warto też pamiętać o warunkach pogodowych, które sprawić mogą, że jedyna droga dojazdowa do danego miejsca może okazać się zamknięta, ze względu na leżący na niej śnieg. Wiedzieliśmy, że w marcu na pewno taka sytuacja wystąpi na Tioga Pass, czyli drodze 120 przecinającej Yosemite. Nie sprawdziliśmy jednak jak wygląda kwestia dojazdu do Sequoia National Park i niestety, po przejechaniu ok. 200 km znaleźliśmy się w miejscu, w którym jedyna droga od strony północnej przestała być przejezdna. Informacje o warunkach pogodowych na drogach w USA znajdziecie tu: http://www.fhwa.dot.gov/trafficinfo/ . Zachęcam do monitorowania, bo my do dnia dzisiejszego ubolewamy, że nie zobaczyliśmy Drzewa Generała Shermana :(
Auta z automatyczną skrzynią biegów, które w Stanach są standardem, znacząco podnoszą komfort jazdy, ale rzeczą, którą na pewno wspomina się najmilej, są ceny paliw. Galon 87oktanowej benzyny kosztuje ok. 2.3$, co w zaokrąglonym przeliczeniu daje nam jakieś 2.5zł za litr. Oczywiście, jak wszędzie, ceny się wahają. Najgorzej wyjdziemy wtedy, kiedy dojedziemy do ostatniej stacji przed wjazdem do Parku Narodowego. Jeśli znak powie nam, że w odległości kolejnych 100km nie uświadczymy kolejnej stacji, nie będziemy mieć innego wyjścia jak tylko zatankować za 3$ za galon (co z drugiej strony nadal wychodzi śmiesznie tanio…). Zazwyczaj za 12-13 dolarów tankowaliśmy ok. pół baku, więc za 100 polskich złotych, przedstawionego wcześniej Hyundaia można zalać po sam korek. Doskonale pamiętając nie tak dawne czasy, kiedy za litr w Polsce płaciliśmy blisko 6 zł, zalanie do pełna za stówkę było niewątpliwie bardzo fajnym uczuciem ;) R jak restauracje
O tym, jak zjeść coś porządniejszego za niewielkie pieniądze, było już pod literką G. Tym razem wątek, którego będąc w Stanach nie da się uniknąć, a dokładnie jedzenia fast foodów. Możecie się zapierać, że w życiu nie spróbujecie, że to niezdowe, pitu pitu, a i tak jestem pewna, że przynajmniej raz w którejś z knajp się pojawicie.
Nie jest niespodzianką, że lokale typu fast food są najtańszą opcją na zjedzenie posiłku w USA. Są też położone niemal na każdym rogu, nie trzeba się więc zbytnio naszukać, żeby od ręki coś zjeść. Nam się (stety albo niestety), zdarzało zatrzymywać w tego typu lokalach dość często, dzięki czemu mam nadzieję, że uda mi się przedstawić Wam porównanie cenowe poszczególnych lokali i ich stosunek jakości do ceny.
Żeby porównanie miało sens, podawać będę przykładowe ceny zestawu (najzwyklejsza kanapka, średnie frytki, średni napój) w każdym z nich.
Carl’s Jr – pierwsze skojarzenie: typowy amerykański fastfood, jaki kojarzymy z filmów. Chociaż fast, to może duże słowo, bo chociaż w lokalu byliśmy jednymi z trzech gości, na zamówienie czekaliśmy ok. 15 minut. Za zestaw zapłacimy tam 9$, ale nie będzie to zestaw, który zapamiętamy do końca życia. Można zaspokoić głód, można zrobić postój w trasie, ale na szałowe wspomnienia nie ma co liczyć.
In’n’Out – pierwsze zdziwienie: wielka kolejka. Żeby dostać swoje papu, trzeba było również odczekać dobrych kilkanaście minut. Kiedy już kanapka wpada w nasze ręce, może jest chwilowa aprobata dla smaku mięska, bo rzeczywiście pozytywnie odbiega od hambugsów ze znanych w Polsce sieciówek, ale radość nie trwa zbyt długo, bo kanapka kończy się po 3 kęsach. Cena za zestaw to ok. 6$, ale nikt raczej nie kończy na jednym cheeseburgerze, więc żeby rzeczywiście się najeść, to uważam, że ok. 10$ musiałoby pęknąć.
Jack in the box – pierwsza radość: automat Coca Cola Freestyle, który pozwala Ci mieszać oferowane przez nich napoje w dowolnych kombinacjach.
http://www.coca-colafreestyle.com/home/#choices
Do każdego oferowanego napoju możesz dodać wybrany przez siebie aromat. Wypijasz pewnie przy okazji całą Tablicę Mendelejewa, ale mimo wszystko zabawa jest przednia.
Ten lokal to mój faworyt, niestety odkryty dopiero ostatniego dnia pobytu. Jedzenie jest przepyszne, jakościowo zdecydowanie odbiega od wszystkich odwiedzonych wcześniej knajp. Zestaw to 9$, oczywiście z wielką dolewką w maszynie, w zupełności zaspokajający głód (chociaż jak spróbujesz, to chcesz więcej i więcej!)
Popeyes – pierwsza niespodzianka: nie ma hambugsów. Chociaż oczywiście to było do przewidzenia, Popeyes to kuchnia luizjańska, jeśli miałabym ją porównać do czegoś bardziej nam znanego, to przypomina mi KFC. Za zestaw z 3 kawałkami kurczaka, napojem i dodatkiem (fasolka, puree, frytki, sałatka, fasolka lub ciastko) płacimy 10$... i bardzo szybko żałujemy, bo jedzenie jest niedobre. Mięso bez wyrazu, słabo przyprawione, panierka jakby przesmażona. Rachunek jest chyba najwyższy ze wszystkich fastfoodowych, a posiłek zjadamy do końca tylko dlatego, że jesteśmy niesamowicie głodni. To chyba moje jedyne negatywne kulinarne doświadczenie w Stanach, do tej pory nie mogę zrozumieć czym jest fenomen, który sprawia, że sieć ta jest jedną z największych fastfoodowych sieci w USA.
White Castle – pierwsze pytanie: czemu to takie małe? White Castle to lokal oferujący „sliders”, czyli małe hamburgerki, do zjedzenia na jednego hapsa. Na ich plus działa to, że hamburgerki te przygotowywane są na parze, co sprawia, że oferowane przez nich menu jest może odrobinkę mniej śmieciowe niż u całej reszty. Menu jest niewielkie, do wyboru mamy ok. 6 różnych kanapek. Jako, że kanapeczki są małe, zakładamy, że musimy zamówić min. 3, żeby ilościowo dorównać hamburgerom ze standardowych ofert konkurencji. Płacimy 8$, ale również niestety nie ma efektu wow. Kojarzycie sprzedawane w polskich sklepach gotowe kotlety do hamburgerów? (takie czteropaki uformowanych już kotletów, wyglądające jak z psa zmielonego z budą, sprzedawane za kilka zł) Tak właśnie smakowały mi slidersy z White Castle. Nie wiem, czy to kwestia robienia tego na parze, czy rzeczywiście wybierają tam mięso z nienajlepszego sortu, w każdym razie wyszłam dość szybko i wcale nie tęsknię.
Denny’s – pierwsze pytanie: gdzie się składa zamówienie? Denny’s to trochę fastfood, ale trochę też próbuje zyskać tytuł restauracji z prawdziwego zdarzenia. Mamy więc obsługę kelnerską, odprowadzenie do stolika… no ale w menu też standardowe hambugsy. Właściwie powinnam je nazwać hambugsiorami, bo są przeogromne, przetłuste i przeamerykańskie. Za zestaw płacimy 15$, ale nienawidzimy siebie za to już w połowie jedzenia. Odwiedźcie tylko w przypadku największego głodu!
S – jak Stay on Main
Czyli historia z dreszczykiem. Na 2 dni przed wyjazdem wykruszył nam się jeden z noclegów w LA (hotel w Hollywood okazał się być zarezerwowany w pełni i nasza rezerwacja musiała być anulowana), więc na wariata szukaliśmy alternatywy w porządnej cenie. Stawiamy na Centrum, bo przecież nocleg w centrum na pewno musi mieć same plusy. Szybka obczajka zdjęć, recenzji i podejmujemy decyzję… zatrzymujemy się w hotelu Stay on Main.
Im bliżej pobytu tym bardziej zaczynamy się zagłębiać w komentarze dotyczące obiektu. Pierwsza ciekawostka, która rzuca nam się w oczy to to, że hotel kilka lat temu zmienił nazwę z Cecil, na właśnie Stay on Main. Zakładając, że hotel, który istnieje od lat, nie zmienia nazwy ot tak, jeśli wszystko w nim dobrze się dzieje, zabieramy się więc w szpiegowanie, co było tego powodem. Długo szukać nie trzeba. Hotel Cecil był między innymi miejscem, który zamieszkiwał seryjny morderca, który w jednym z pokoi zaciukał 12 osób. Ze względu na dużą ilość pięter, hotel Cecil upodobali sobie również samobójcy, uznając go za idealne miejsce, z którego można skoczyć z okna (zabijając siebie, a przy okazji spacerującego na dole przechodnia).
Wisienką na torcie jest jednak historia z roku 2013. W Los Angeles znika dziewczyna, która ostatni raz widziana jest właśnie w tym hotelu. Nagranie z windy pokazuje, jakby próbowała przed kimś uciekać, rozmawiała z niewidoczną na nagraniu osobą. Z lekkim obłąkaniem naciska wszystkie przyciski w windzie, drzwi się nie zamykają. Winda reaguje dopiero w momencie, kiedy dziewczyna ją opuszcza. I przez 2 tygodnie cisza, dziewczyna zapada się pod ziemię, nikt nie widział, nikt nie słyszał. W międzyczasie goście hotelu zaczynają się skarżyć na jakość wody. Ma mieć ona dziwny kolor i smak. Konserwator udaje się na dach, żeby sprawdzić wielkie zbiorniki tam umieszczone, które zaopatrują cały hotel w wodę. Nie zgadniecie pewnie kogo tam znajduje?
Ciało dziewczyny przez 2 tygodnie rozkłada się w zbiorniku, z którego wody goście używają do kąpieli, płukania zębów, pewnie i nawet do picia… Przyczyną śmierci dziewczyny uznane zostało oficjalnie utonięcie, ale teorie spiskowe mówią, że tak mała i drobna dziewczyna nie byłaby w stanie sama otworzyć włazu do zbiornika, ani przedostać się przez alarm, który zabezpieczał wejście na dach. Na podstawie wydarzeń w Stay on Main kręcono również American Horror Story, a łowcy duchów z całych Stanów Zjednoczonych zjeżdżają się tam, aby badać nieokreślone siły, które sprawiają, że tak dziwne wydarzenia mają tam miejsce.
Nie muszę chyba dodawać, że podczas naszego pobytu nawet nam przez myśl nie przeszło, żeby umyć tam zęby, zjeżdżając TĄ windą na dół też czuliśmy lekką gęsią skórkę, chociaż ogólnie nie wierzymy raczej w jakieś nadprzyrodzone siły.
Zainteresowanych zapraszam do lektury:
http://strefatajemnic.onet.pl/duchy/hot ... lam/fdkgr4
https://en.wikipedia.org/wiki/Cecil_Hotel_(Los_Angeles)
https://www.youtube.com/watch?v=JQcTuTXpj3c
A całej reszcie polecam inne obiekty ;)
T – jak tymczasowe postoje
Przemierzając setki kilometrów dziennie, chcąc nie chcąc zmuszeni będziecie czasami zatrzymać się, żeby rozprostować nogi. Amerykanie mają genialny pomysł jak sprawić, żeby taki postój nie był tylko szybką przerwą na kawę i siku, ale żeby pozwolił Wam też zobaczyć coś interesującego. W Stanach więc istnieją setki muzeów na powietrzu, położonych przy trasie, po środku niczego. Są też mini zoo, ciekawe rzeźby, wyjątkowe restauracje, albo rekwizyty mające związek z amerykańskimi historiami ( np. auto, którym uciekał Bonnie and Clyde).
Strona http://www.roadsideamerica.com/ to zbiór wszystkich tego typu obiektów, z podziałem na Stany i oceny gości. Znając trasę swojego przejazdu możecie bez problemu wybrać ciekawe miejsce do postoju.
My sprawdziliśmy między innymi Goldwell Open Air Museum, które przedstawia alternatywną rzeźbę mającą przedstawiać Ostatnią Wieczerzę, oraz schronisko dla dużych kotów, gdzie podczas 1,5 godzinnego zwiedzania z przewodnikiem można obejrzeć m.in. lwy, gepardy i żbiki.
Większość atrakcji jest darmowa, lub dostępna za niewielką opłatą i położona tuż przy trasie. Nie liczmy, że natrafimy tu na muzea z dziełami wielkich artystów, ale mając do wyboru kolejny postój na kawę w Starbucksie, a przystanek połączony z wizytą u Króla Lwa, zdecydowanie zachęcam do tego drugiego!U – jak Uber
Stany są kolebką Ubera, nie trudno więc się dziwić, że dostępność kierowców będzie tam o wiele większa niż na przykład w Polsce. Nie spodziewałam się jednak, że aż o tyle większa. Naszą przygodę z uberowaniem (tak, jeżdżenie Uberem ma w Stanach nawet swoją nazwę, ubering) zaczynamy w San Francisco. Jako, że wynajęty samochód będziemy odbierać dopiero 3 dnia pobytu, na przejazd z lotniska do hotelu decydujemy się właśnie z wykorzystaniem Ubera. TDIN zakłada nowe konto, dzięki czemu otwiera się przed nami szereg promocji dla nowych użytkowników. Na licznych portalach z kuponami zniżkowymi znaleźć możemy setki kodów, które obniżają cenę końcową. My znajdujemy kod dla nowych użytkowników o wartości 23$ na przejazd w San Francisco. Wchodzi idealnie. Korzystając z darmowego wi-fi na lotnisku zamawiamy przejazd (kierowca czekać musi jednak przy hali odlotów, bo jak twierdzi, pod przyloty uberowcy mają zakaz wjazdu) i po 25 minutach jazdy i 6 (!) zapłaconych dolarach jesteśmy w centrum SF. Przy okazji oczywiście kierowca opowiada nam historię swojego życia, mówi, że Uberem sobie dorabia, żeby spłacić hipotekę, ale że tak naprawdę ten Uber to wcale nie jest żyła złota dla kierowców i rozbawia nas anegdotkami o amerykańskich nastolatkach, którzy nabzdryngoleni korzystali z jego usług.
Podejście 2 do Ubera, to zupełnie przypadkowe załamanie pogody w Los Angeles. Kiedy będąc ok. 2 km od naszego auta dopadła nas burza, kiedy jakąś godzinę, w szortach i letnim obuwiu, kryliśmy się pod daszkiem jednego z luksusowych apartamentowców licząc, że zaraz się rozpogodzi, kiedy recepcjonistka z ww. apartamentowca lituje się nad nami i zaprasza do środka i od ręki daje gazetki do poczytania i hasło do wi-fi oraz sprzedaje newsa, że prognoza mówi, że padać tak będzie jeszcze co najmniej 3h, decydujemy się zamawiać Ubera. Ponownie kilka minut oczekiwania (aplikacja na bieżąco pokazuje gdzie znajduje się kierowca) i podjeżdża wyglądający gangstersko kierowca, równie gangsterskim autem, w którym roztacza się zapach popularnego środka, zażywanego w Kaliforni na potęgę w celach „leczniczych” ;) Też fajno. 6$ (tym razem bez kodu) i jesteśmy na parkingu z naszym autem.
Ostatnia próba to Ontario, skąd wracaliśmy do Polski. Jako, że wylatywaliśmy po 5 rano, zdecydowaliśmy się odstawić auto już dzień wcześniej, bo każda godzina snu rano była na wagę złota. Tym bardziej, że akurat tej nocy następowała w Stanach zmiana czasu z zimowego na letni, o czym oboje zapomnieliśmy… Order z ziemniaka temu, kto wymyślił telefony z automatyczną zmianą czasu! A wracając do tematu… odstawiamy auto, łapiemy darmowego neta w terminalu. Dostępnych kierowców oczywiście cała masa (co było zaskoczeniem, bo Ontario, jak na amerykańskie realia, jest tylko małą mieściną…), ale kiedy próbujemy zamówić przejazd spod lotniska, aplikacja nie pozwala nam wybrać punktu odbioru. Przypominamy sobie historię z SF, wybieramy więc najbliższy dostępny punkt (5 min spacerem) i biegniemy, bo kierowca też za 5 minut ma się pojawić. Okazuje się, że wybrane miejsce jest środkiem skrzyżowania pośrodku niczego, kierowca kilkukrotnie dzwoni, żeby się upewnić, że to na pewno tam, a na koniec twierdzi, że było to najdziwniejsze miejsce, z którego kogoś odebrał. No cóż…
Na lotnisko również wracamy Uberem, tym razem spod hotelu i pod sam terminal, bez najmniejszego problemu. Cena: 5$.
Ogólne wrażenia więc bardzo pozytywne. Tanio, wygodnie. Teraz tylko trzymać kciuki za jeszcze większy ich rozwój w Polsce. Sorry Taksówkarze, wolę Uber.
W – jak wydatki
Trochę już o kosztach było we wcześniejszych literkach, tu małe podsumowanie. Nie będę rozdzielać na części pierwsze pojedynczych wydatków i mówić, że 2 tygodniowy wyjazd do Kalifornii kosztować będzie na pewno tyle i tyle, bo wszystko zależy od indywidualnych planów i preferencji. Gdybym jednak miała podsumować jednym zdaniem stwierdziłabym, że 2 tygodniowa objazdówka po Stanach kosztuje podobnie, niż równie intensywna 2 tygodniowa objazdówka po Europie Zachodniej.
Więcej wydamy na:
- przelot, chociaż dzięki Fly4free (ponowne ukłony!) można załapać się na niezłe promocje
- ubezpieczenie, bez którego ani rusz. Wybijam z głowy wszelkie plany przycebulowania i wyjazdu bez polisy ubezpieczeniowej. Nie muszę chyba mówić jak kształtują się ceny opieki medycznej w USA, wystarczy więc jedno, niefortunne złamanko, żeby nas skutecznie puścić z torbami. Nam się polisa na szczęście nie przydała, ale święty spokój, jaki mieliśmy mając świadomość, że zarówno my, jak i nasze bagaże, są ubezpieczone, warte były wydanych 262 zł.
- noclegi, a na dodatek najtańsze noclegi nie będą miały europejskiego standardu, którego moglibyśmy oczekiwać. Ratunkiem są jednak wspominane wcześniej kody zniżkowe, dzięki którym bez większego wysiłku można zapłacić cenę, na jaką większość z tych obiektów zasługuje
- bilety wstępu: muzea, parki narodowe, wydarzenia sportowe, wszystko fajne, ale wydać trzeba
Zaoszczędzimy na:
-artykułach spożywczych, ceny w supermarketach są podobne, jak w Europie Zachodniej, ale wielość produktów jest nieporównywalnie większa. We Włoszech zapłacimy 2EUR za sok 2litrowy, a w Stanach 2 dolce za galon.
- paliwie! O tym już pisałam, tęsknię nadal za zalaniem do pełna za 100zł…
- ubraniach, jeśli przed wyjazdem planujecie zakupy odzieżowo-obuwnicze, bo brakuje Wam czegoś potrzebnego na wyjazd, jeśli tylko możecie poczekajcie z zakupem i zróbcie go już na miejscu. Za podobną, albo nawet niższą cenę kupicie wszystko, co potrzebne, a na dodatek będą to rzeczy marek, które w Polsce dla przeciętnego Kowalskiego uznawane są za drogie (więcej w punkcie Z)
Nie robiłam dokładnej analizy i przeliczenia, ile kosztowałaby podobna wycieczka po Europie Zachodniej, przy podobnej ilości przejechanych kilometrów, obiadów zjedzonych na mieście, odwiedzonych atrakcjach i zrobionych zakupach. Bazując jednak na moim wcześniejszym podróżniczym doświadczeniu nie boję się jednak stwierdzić, że mogłoby wyjść podobnie.
My łącznie wydaliśmy więcej, niż początkowo przewidywaliśmy, ale też nie ograniczaliśmy się zbytnio i jeśli coś wydawało nam się interesujące lub mieliśmy na to ochotę, to bez zastanowienia się na to decydowaliśmy. Dałoby się na pewno zaoszczędzić więcej gotując, a mniej jedząc na mieście, śpiąc w hotelach o niższej kategorii, czy nie wpadając w szał zakupowy w outletach. Ale będąc tam na miejscu, kiedy dociera już do nas jakie to są fajne wakacje, nie żałujemy ani jednego wydanego dolara, który sprawił, by te wspomnienia trwały dłużej.
Y – jak Yosemite
Nasza mała porażka w planowaniu wyjazdu. Przyznam szczerze, nie spodziewałam się po Yosemite wielkiego wow. Wiedziałam, że będzie ładnie, że widoczki, wodospady, ale nie nastawiałam się na wielkie ochy i achy i głównie dzięki moim namowom na Yosemite zaplanowaliśmy tylko 1.5 dnia. Głupia ja. Yosemite jest cudne. Piękne, wyjątkowe, zapierające dech w piersiach.
Do planowania wędrówek nam bardzo przydała się strona http://www.yosemitehikes.com/hikes.htm . Nie tylko pokazuje wszystkie dostępne szlaki, ich długość, wzniesienie i zatłoczenie, ale też rzeczy mniej wymierne, takie jak poziom trudności czy malowniczość. Ja osobiście przyznać muszę, że zgadzam się z opisami na powyższym portalu. Trasy zielone rzeczywiście są bardzo lekkie, śmiało wybrać się mogą rodziny z dzieciakami, czy osoby starsze. Trasy żółte myślę, że są do zrobienia nawet dla osób mało doświadczonych w turystyce górskiej (choć Kalifornia jest jednym ze stanów, w którym najbardziej dba się o aktywność fizyczną, to oznaczenia kolorów zakładam, że dotyczą ogółu Amerykanów którzy, nie ukrywajmy, mogą mieć w górach nieco trudniej od przeciętnych Kowalskich…;)), tras czerwonych nie sprawdzaliśmy, ale bez wcześniejszego przygotowania mogą być dość ryzykowne.
My przeszliśmy 3 trasy (Lower Yosemite Falls, Mist Trail i Columbia Rock) i do tej pory plujemy sobie w brodę, że nie mogliśmy zostać tam jeszcze minimum 1-2 dni, bo z każdym przebytym kilometrem chciało się więcej i więcej. Tym bardziej, że w marcu szlaki nie były jeszcze zatłoczone, wędrowanie tam było więc ogromną przyjemnością.
Należy tylko pamiętać, że Park położony jest na wysokości od 700 do 4000m n.p.m., trzeba liczyć się więc z różnicami wysokości i zmianami temperatur. Bez ciepłej kurtki ani rusz, tym bardziej, że wydawać by się mogło delikatna mgiełka od wodospadu, może skutecznie przemoczyć nas do suchej nitki.
Z – jak zakupy
To, co kobiety lubią najbardziej, czyli odzież i buty. Stany to raj jeśli chodzi o uzupełnianie szafy. Z mojego pierwszego pobytu w Stanach bardzo dobrze wspominam sieć Premium Outlets http://www.premiumoutlets.com/ Coś na wzór naszych Factory Outlets, tylko z o wiele ciekawszymi markami i o wiele lepszymi cenami. Będąc w Wisconsin i Illinois w 2013 z każdej wizyty w takim outlecie wychodziłam obładowana torbami, nic więc dziwnego, że Premium Outlets było też moim pierwszym zakupowym celem podczas pobytu w tym roku. A tu zdziwienie, bo ceny mocno przeciętne. Nadal było taniej niż w Polsce, szczególnie w przypadku takich marek jak Tommy Hilfiger, Michael Kors czy Ralph Lauren, ale ceny już nie powalały tak jak poprzednio. Może powodem jest wysoki kurs dolara, a może to, że poprzedni pobyt nakładał się na okres wyprzedaży z okazji 4 lipca, w każdym razie po pierwszej wizycie wyszłam mocno niepocieszona.
Potrzeba jednak matką wynalazku, dzięki zakupowej porażce w Premium Outlets, otworzyłam się na inne outlety i dokonałam wielu, ciekawych odkryć.
Ross Dress For Less – mój faworyt. Sklep typu TK Maxx, gdzie znajdziemy odzież, obuwie przeróżnych marek, kosmetyki, walizki, akcesoria do domu, zabawki i drobne przekąski. Zdecydowany faworyt cenowy, bardzo fajnie też zaopatrzony. Ubrania mojego ulubionego Hilfigera tam traktowane są jak przeciętna, zwykła szmata, walają się po podłogach, są deptane, nikt nie zwraca na nie większej uwagi. Okulary przeciwsłoneczne tejże firmy w Rossie znaleźć można za 9$, polówki za 10, koszulki Adidasa też poniżej 9, duża torba podróżna Columbia (bo gdzieś te fatałaszki w drodze powrotnej trzeba było pomieścić… :P) za 18. Mogłabym wymieniać i wymieniać.
TJ Maxx – czyli nasz TK Maxx. Nie odbiega zbytnio od znanego nam TK Maxxa, z tym, że wybór większy i marki porządniejsze (CK czy Kors na każdym rogu, w cenach odzieży czy obuwia z polskich sieciówek). Nieco drożej niż w Ross, ale też mniejszy bałagan, więc buszuje się między regałami trochę przyjemniej.
Marshalls – najwyższa jakość jeśli chodzi o porządek, ale też najwyższe ceny. Ceny regularne nie powalają, warto się więc zainteresować ichnimi promocjami. Duży plus jednak za dostępność kosmetyków. Produkty z niedocenianego trochę w Stanach Body Shopu są tam wyprzedawane za 2-3$ za sztukę.
Poza wspomnianymi outletami warto wybrać się też do standardowych sklepów znanych nam marek, jeśli na dodatek trafimy na okres wyprzedażowy, to możemy się miło zaskoczyć. Na pewno warto zahaczyć o Hollister, koszulki za 7-8$, jeansy za 20. Podobnie nieporównywalne do europejskich ceny w Aeropostale czy Abercrombie & Fitch. Marki, które u nas są postrzegane jako mocno średnia półka, jak Michael Kors czy Ralph Lauren, tam traktowane są marki ogólnodostępne, na które każdy ordinary Joe może sobie pozwolić. Warto więc do świnki skarbonki wrzucić o kilka dolarów więcej, a korzystając z wizyty w Stanach, przy okazji wymienić garderobę.
I to byłoby na tyle z mojego podsumowania. Dziękuję za zainteresowanie i za to, że chciało Wam się czekać na kolejne części… ;)
Mam nadzieję, że do następnej relacji!
A.
P.S. Sprawa z mandatem nadal się ciągnie, póki co odroczyli termin płatności do 15 sierpnia :P